a dam wam serce z ciała" (Ez 36, 26)
"...Odbiorę wam serce kamienne
Wirtualna wspólnota osób poszukujących Boga "Pustynia Jedności"
Duchowość Nowego Testamentu
Wśród licznych rozdziałów książki J. Kudasiewicza p.t.: Poznanie Boga Ojca. Szkice z teologii biblijnej [1], szczególnie zwrócił moją uwagę fragment dotyczący rozumienia symbolu „serca”. Jednak nie obejmował on dwudziestu stron. Dlatego opracowałam dodatkowo jeszcze jeden, stanowiący analizę zagadnienia powszechnego powołania do świętości.
I tak, w rozdziale rozpoczynającym się od słów: Bóg patrzy w serce człowieka (1 Sm 16,7) [2], została poruszona kwestia znaczenia pojęcia „serce” na kartach Biblii. Rozumienie tego pojęcia jako symbolu, tak w Starym jak i Nowym Testamencie, nie jest zasadniczo odmienne. Serce pojmowane jest jako wnętrze człowieka – jego centrum, w którym ześrodkowane są wszystkie władze, zarówno emocjonalno – wolitywne jak i intelektualne - rozumowe, poznawcze itd.
Jest ono miejscem w którym człowiek rozpoznaje Boga w jego działaniu. To w nim ostatecznie zapada decyzja o przyjęciu Jego woli lub odrzuceniu jej. Od tej kluczowej decyzji zależy czy serce stanie się obrzezanym, sercem z ciała czy też pozostanie nieobrzezane, kamienne. Czy stanie się mądre czy pozostanie w swej głupocie. Otwartość na Boga nieodłącznie wiąże się z otwartością na ludzi. Jeśli serce zamyka się na Boga, zamyka się także na drugiego człowieka. Osoba pozostaje sama.
Od tej fundamentalnej decyzji serca zależą myśli, postawy, a w konsekwencji czyny. Będzie to albo pokój, radość, trzeźwość w osądach albo chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, pycha, głupota, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwo, obelgi.
Na jakość tych fundamentalnych decyzji, co do otwartości na Boga i ludzi, wpływa zarówno stan serca osoby, jak również to, co na nią wpływa z zewnątrz. Zatem konieczna jest ochrona serca przed złem.
Serce jest tym miejscem gdzie, dzięki łasce, może dokonać się nawrócenie. To na nie Bóg oddziałuje swoją miłością. To tu spotyka się On z człowiekiem, w jego emocjach, woli, intelekcie, rozumie, poznaniu – spotyka się z nim jako z jednością ciała, psychiki i ducha.
W kolejnym rozdziale, którego mottem są słowa z Księgi Kapłańskiej: Bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty, Pan, Bóg wasz!(Kpł 19,2)[3], ukazana jest konsekwencja decyzji przyjęcia Boga do swojego serca, wejście na drogę kroczenia za nim, w wierze obejmującej wszystkie sfery życia - wierze opartej na całkowitym posłuszeństwie Bogu.
Autor przechodzi od Starego do Nowego Testamentu śledząc losy wezwania do bycia miłosiernym. Świętość ukazana jest nie jako przebóstwienie człowieka. ale jako kroczenie śladami Boga. Jest to kroczenie nie za odległym bóstwem ale za Ojcem, Oblubieńcem, Pasterzem, Małżonkiem. Za tym który jest wierny i oczekuje wierności.
Istotą tej drogi jest przeniesienie stosunku Boga do człowieka na relacje między ludźmi. A centralną cechą tej relacji jest właśnie miłosierdzie. Zatem bycie świętym to nie wypełnianie legalistyczne prawa, to przede wszystkim wypełnienie ducha prawa czyli realizacja miłości w stosunku do Boga i bliźniego. Miłości zawierającej w sobie czynienie dobra tym którzy źle czynią. Miłości polegającej na: braku sądzenia, przebaczeniu, dawaniu– dzieleniu się, cierpliwości, krótko mówiąc wierności człowiekowi.
W Nowym Testamencie ta miłosna droga kroczenia w wierności Bogu przybiera postać osoby – jest nią Jezus Chrystus. A celem Jej jest życie i prawda.
[1] Zob. J. Kudasiewicza, Poznanie Boga Ojca. Szkice z teologii biblijnej, Kielce 2000.
[2] Zob. tamże, 314 – 324.
[3] Zob. tamże, 325 – 338.
Modlitwa Jezusowa
Pewien starzec powiedział:
„Ustawiczna modlitwa w krótkim czasie poprawia stan ducha.”(Apo. 1128)
Prezentując krótkie rozważania na temat modlitwy jezusowej, w kontekście Opowieści pielgrzyma, chcę podzielić się moim wieloletnim doświadczeniem życia tą modlitwą. Odmawiam ją w najprostszej wersji, tzn. wymawiając (w myśli) samo imię Jezus, przy wydechu [1]. Nie pamiętam gdzie i kiedy się jej nauczałam. Było to na pewno „naście” lat temu [2]. Wiem, że odczytałam sens tej modlitwy, dzięki spotkaniu z pustelnikami. Pokazali mi jej głębie. Stąd zdecydowałam się (w celu napisania pracy) sięgnąć po Opowieści pielgrzyma, których modlitwa ta jest podstawowym motywem. Zamierzam skorzystać także z Filokalii, o których pielgrzym często wspomina, jak i z innych pozycji nawiązujących do modlitwy jezusowej oraz motywu pielgrzyma.
Wspomniany sposób modlitwy określa się także jako modlitwę serca. Przy jej częstym, systematycznym odmawianiu, staje się ona drogą do: wewnętrznej radości, płomienia w duszy aż do światła, które wydaje miłą woń [3]. Płomień ten oświetla umysł, oczyszcza uczucia, wolę, i początkowo sprawia ból, by później rozpalić serce odczuwalną miłością Boga i uporządkować władze duszy. Niekiedy pojawiają się łzy – łzy którym towarzyszy słodycz [4].
Myślę, że jest to modlitwa, prowadząca do odkrycia bezwarunkowej miłości Boga, kochającego tak świętego jak i grzesznika. Bóg w tej modlitwie objawia się jako Ten, który jest miłością. W świetle Jego miłości człowiek odkrywa swoją prawdziwą tożsamość – w ciele człowiek spotyka Boga [5].
Jeden ze współczesnych starców Kościoła Wschodniego Jan z Wałaamu (1873-1958) w sposób następujący opisywał „technikę” i owoce modlitwy serca:
Umysł należy skupić na słowach modlitwy, a uwagę trzymać w górnej części klatki piersiowej, gdyż uwaga jest duszą modlitwy. Na serce nie trzeba naciskać uwagą, jeśli będzie ona w piersi, wtedy i serce będzie skupione. Gdy pojawią się wzruszenie i ciepło w sercu, nie należy myśleć, że otrzymało się coś wielkiego. Jest to naturalne w wyniku skupienia, to nie podstęp diabelski. Pan w swej łasce daje modlącemu się pewne pocieszenia [6].
Podobne opisy można odnaleźć zarówno w Opowieści pielgrzyma [7] jak i w Filokalii[8]. Jak zatem wyglądało życie pielgrzyma[9] zanurzonego w modlitwie serca? Bohater Opowieści pielgrzyma opuściwszy swoje spalone gospodarstwo rusza w świat z Biblią. Napotkany starzec zapoznaje go z Filokalią. Od tej pory bohater opowieści szuka miejsc odosobnienia, aby koncentrując uwagę na modlitwie, poszukując wewnętrznego pokoju, dążyć do zjednoczenia z Bogiem, przez modlitwę serca i czytanie wskazań zawartych w Filokalii. Nie stroni jednak od ludzi. Zatrzymuje się u kapłana, rodziny, pustelnika pokutującego w lesie. Zamierza pielgrzymować do Ziemi Świętej. Jego Jerozolimą jednak pozostaje Rosja, tak jak dla św. Ignacego pozostał Rzym [10].
Przechodzi oczyszczenia. Pierwszym jest utrata żony i mienia. Drugą równie ciężką stratą jest kradzież Biblii i Filokalii. Książki odzyskuje dzięki spotkaniu z kapitanem. To kolejne spotkanie jest doświadczeniem miłości Boga w życiu drugiego człowieka. Kapitan jest osobą uzależnioną, która została uwolniona od nałogu dzięki systematycznemu czytaniu Biblii – dzięki zmianie mentalności na biblijną. Człowiek ten, nie tylko zostaje uzdrowiony, ale idzie drogą nawrócenia, wyzbywając się wad leżących u podłoża nałogu[11]. Efrem Syryjczyk, znany pielgrzymowi z Filokalii, charakteryzuje grzechy nałogowe i inne wady duchowe w następujących słowach:
Pijaństwa, rozpusty, kradzieży i podobnych nałogów (jakich wielu się boi i wystrzega) ludzie unikają, obojętnie zaś patrzą na dużo ważniejsze wady duchowe – zawiść, pamiętliwość, obłudę i źródło wszelkiego zła chciwość [12].
Kapitan spotykając pielgrzyma jest na etapie wyzbywania się z wad duchowych. Pielgrzym znajduje w nim, jak i w wielu innych spotkanych w czasie swej wędrówki osobach, współbrata na drodze duchowej.
Bohater Opowieści pielgrzyma doświadcza człowieczeństwa w jego najbardziej „siermiężnej” postaci. Przeżywa zagrożone śmiercią głodową, zostaje niesłusznie oskarżony pomagając dziewczynie przymuszanej do zamążpójścia. We wszystkich tych wydarzeniach zachowuje wewnętrzny pokój, dzięki nieustannej modlitwie – żywej relacji z Bogiem. Realizują się w jego życiu słowa św. Symeona z Tesalonik, które znał wczytując się w Filokalia:
Trzeba zatem, by wszyscy wierni nieustannie wyznawali to Imię (Jezus), gdyż w ten sposób wyznają wiarę i miłość wobec naszego Pana Jezusa Chrystusa, od której nic nie powinno nas oddzielić [13].
Pielgrzym zwraca także uwagę na świat swoich snów. Dziś namysł nad treścią marzeń sennych, najczęściej kojarzy się z psychoanalizą - ze stwierdzeniem Z. Freuda, że sen jest królewską drogą do podświadomości. Dla pielgrzyma sny są rzeczywistością, nie zaś ujawnieniem się treści mających swe źródło w człowieku [14].
Próbowałam sobie wyjaśnić czym jest ów realizm snów. Myślę, że polega on na tym, iż niektóre sny przynoszą konkretne owoce w życiu. Miałam kilka znaczących snów. Pierwszy o którym chcę wspomnieć, zapoczątkował moją drogę nawrócenia. Kilkanaście lat temu „wpadł mi w ręce” folder z obrazem Sądu ostatecznego Memlinga z Kościoła Mariackiego w Gdańsku. We śnie sceny z obrazu „ruszyły”. Odbywał się mój sąd. Kilka razy budziłam się w panice, nie chcąc dalej przeżywać koszmaru. Jednak po ponownym zaśnięciu sen powracał. Dziś z perspektywy czasu myślę, że był to moment przełamania mechanizmu racjonalizacji, który nie pozwalał mi widzieć rzeczywistego położenia w jakim się znajdowałam.
Kolejny ważny dla mnie sen miał zupełnie inny charakter. W swej treści był prosty. Leże na łące i paterze w niebo. Jest w zasadzie pogodne, choć tu i tam pojawiają się cumulusy. Za jednym z nich skryło się słońce. Po chwili wychodzi zza chmury. W tym momencie poczułam pokój przenikający całe moje wnętrze i ciało. Jestem do dziś przekonana (w sensie subiektywnym), że taki stan pokoju jest celem drogi duchowej – takie jest niebo. To przeżycie „nieba” we własnym wnętrzu i uwewnętrznienie tego doświadczenia, znalazło potwierdzenie w kolejnym ważnym dla mnie śnie. Zmarła moja babcia. Po kilku tygodniach miałam taki oto sen. Spaceruje z piękną, przystojną kobietą po Cmentarzu Powązkowskim. Mam świadomość, że to moja Babcia. Do dziś pamiętam lazur nieba z tego snu. Stanęłyśmy nad jednym z grobów. Odwróciłam się do Babci i spytałam: jak jest w niebie? Odpowiedziała mi z uśmiechem: super. Nie było w tym śnie nawet cienia lęku.
Choć mogłabym poszukiwać interpretacji psychoanalitycznej wspomnianych snów, wydaje mi się to zbędne. Dla mnie, subiektywnie, stanowią one część rzeczywistości mojego życia, ponieważ zostawiły w niej niezatarty ślad.
Zarówno przez Ojców greckich [15] jak i autora Opowieści Pielgrzyma [16] jak i wspomnianego Jana z Wałaamu[17], podkreślana jest konieczność poddania się kierownictwu duchowemu, przy praktykowaniu modlitwy serca. Oddając się tego typu sposobowi modlitwy, mogą pojawić się pewne zewnętrzne widzenia czy wyobrażenia. Jak twierdzą mistrzowie modlitwy serca, stany te są niebezpieczne. Mogą doprowadzić do obłędu, albo do pychy [18]. Pielgrzym nakazuje unikanie tego typu złudzeń [19]. Umysł nie tylko pod wpływem zmysłów powinien opierać się złudom zewnętrznym, ale powinien także dążyć do unikania wszelkich wyobrażeń, aby osiągnąć stan pełnego oczyszczenia. Chodzi o stan trzeźwości, dzięki której człowiek patrzy na świat takim jakim jest tj. „oczami” Boga.
Czytając o objawieniach będących złudzeniami, nasuwa się pytanie: czy stany te nie mają charakteru choroby psychicznej? Czy nie są np. stanami omamowymi. Brat Efraim w książce Droga przez mrok albo szaleńcy Boży [20] szkicując życiorysy świętych (m.in. Teresy od Dzieciątka Jezus, Brata Alberta, Ignacego z Loyoli, Teresy Wielkiej itd.) zauważa w ich życiu okresy w których pojawiały się symptomy chorób psychicznych. Jednak różnica między chorobą a oczyszczeniem jest wyraźna. Pierwszy z wymienionych stanów, nie leczony, prowadzi do degradacji osobowości. Drugi do zintegrowania na wyższym poziomie. Oczyszczenia nie dezintegrują, nawet w momencie wystąpienia symptomów. Wyraźne jest otwarcie na ludzi, w działaniu motywem jest miłość – miłość do Boga. W przypadku choroby psychicznej osoba jest skoncentrowana na sobie – na swoich przeżyciach.
Dlatego „wizje”, u osób poświęcających się modlitwie jezusowej, o ile są ignorowane (osoba nie koncentruje się na nich, nie szuka nadzwyczajnych doznań) nie są niczym groźnym. Są niekiedy etapem drogi duchowej. Nie niszczą osobowości.
Kończąc tę krótką wypowiedź na temat modlitwy serca, nazwałabym ją dobrym narzędziem walki duchowej. Modlitwa powinna być nieustanna, bo walka trwa nieustannie. Abba Antoni powiedział do abba Pojmena, że takie oto jest wielkie dzieło człowieka, winę swą na siebie zawsze brać przed Bogiem, a pokusy spodziewać się aż do ostatniego oddechu.( Apo 4.)
W moim życiu włączenie modlitwy jezusowej w medytacje i kontemplacje rekolekcji ignacjańskich przyniosło błogosławione owoce.
Danuta Ługowska
[1] Modlitwa jezusowa w swej dojrzałej formie polega na odmawianiu, głośno, szeptem lub w myśli, dłuższych formuł niż tylko powtarzanie imienia Jezus. Wymawia się na przykład zdanie: Panie Jezu Chryste, Synu Boga, zmiłuj się nade mną. Niektórzy włącza się w tę modlitwę pewne techniki związane z oddechem, jak również dostosowuje się wypowiadane słowa do rytmu serca. Wymawianie jedynie imienia Jezus jest z jednej strony, jak zostało to już wspomniane, najprostszą formułą, z drugiej jedną z najstarszych. Por. Opowieści pielgrzyma, tłum z ros. A. Wojnowski, Poznań 1988, 26 – 28; 37 – 42.
[2] ...piękna modlitwy nie można poznać przez nauczenie się jej od kogoś innego. Posiada ona w sobie własnego mistrza – Boga. Filokalia, Teksty o modlitwie serca, tłum z grec. J. Naumowicz, Kraków 2004, 196.
[3] Tamże, 285.
[4] Tamże, 237.
[5] Por. tamże, 311 - 312.
[6] Jan z Wałaamu, Zdobyty płomień. Listy, tłum z ros. K. Mamajko, Kraków 2004, 104.
[7] Zob. Opowieści pielgrzyma, dz. cyt., np. 49 – 51.
[8] Zob. np. Filokalia ..., dz. cyt, 326 – 335.
[9] Określenie pielgrzym jest tu rozumiane zgodnie z sugestiami T. Kotlewskiego: ...Pielgrzym nie jest spacerowiczem tzn. dążącym do wolności i unikającym ograniczeń, stroniącym od trwałych i bliskich kontaktów z ludźmi. [...]. Pielgrzym nie jest wędrowcem czy włóczęgą we współczesnym rozumieniu. Wędrowiec traktuje życie jak kolekcję przystanków, które szybko się opuszcza. [...] Ignacy w całym swoim życiu był pielgrzymem, który będąc zasłuchany w głos Boga nie zamknął się na głosy płynące od ludzi i od świata. T. Kotlewski, Z sercem hojnym i rozpalonym miłością. O mistyce ignacjańskiej, Warszawa 2005, 54 – 55.
[10] Tamże, 63.
[11] Zob. Opowieści pielgrzyma, dz. cyt..
[12] Efrem Syryjczyk za Janem z Wałaamu, dz. cyt., 139 – 140.
[13] Zob. Filokalia..., dz. cyt, 339 – 340.
[14] Opowieści pielgrzyma, dz. cyt.
[15] Por. Filokalia, dz. cyt., 315 - 317
[16] Opowieść pielgrzyma, dz. cyt., 164 – 165.
[17] Jan z Wałaamu, dz. cyt., 29
[18] Tamże, 253 – 254.
[19] Opowieść pielgrzyma, dz. cyt., 87 – 88.
[20] Zob. M. Mardon – Robinson, Droga przez mrok albo szaleńcy Boży, tłum z fran., Kraków 2000.
Dziwny jest ten świat…
…świat w którym pseudowartości wynoszone są do rangi fundamentów kultury. Kult młodości skąd i dlaczego się zrodził? Co leży u podłoża zachwytu sprawnością, szybkością, powierzchownością - jednym słowem mentalnością ludzi młodych? Perspektywa, którą w sposób naturalny są w stanie zobaczyć młodzi, zamyka się w teraźniejszości. Nie są oni w stanie, ze względu na brak doświadczeń życiowych zmieniających optykę patrzenia na świat, dostrzec go w szerszym obiektywie przemijania życia. Co więcej podtrzymywani przez współczesną „kulturę” w przekonaniu, że to ich punkt widzenia jest najbardziej cool, nabierają przekonania, że są władcami tego świata. I faktycznie są, ale jedynie tego świata. Zapewne jest to prawda o każdym nadchodzącym pokoleniu. Dlatego, jako ludzkość, przeżyliśmy już komunizm, faszyzm, biorąc choćby pod uwagę ostatnie stulecia. Dziś borykamy się z mentalnością „algorytmu” – człowieka bojącego się wyjść poza schematy. Czy to coś nowego, zapewne nie. Bo tylko głębia przeżytych doświadczeń w perspektywie lat może uwidocznić cel, którym nie będzie li tylko chęć kontroli, panowania w „czasoprzestrzeni tu i teraz”.
Wina jednak, paradoksalnie, nie leży po stronie ludzi młodych, a tych którzy nie posiadając perspektywy nieba, starzejąc się, tęsknią za młodością, zamiast rozwinąć skrzydła w kierunku wieczności. O nieszczęśnicy, zamiast zbudować kult dojrzałości, żyjecie sentymentami młodości (zdobywania tego świata) i narzekając na współczesną kulturę, sami ponosicie winę za jej rozpad.
Dziwny jest ten świat…
Jak zminimalizować ciężar życia?
Dlaczego życie jest ciężkie? Niektórzy uciekają od niego przez zanurzenie się w wirze życia, inni w niebycie rozpaczy odmawiają wejścia w ten dziwny, oszalały świat. Są i tacy, dla których obie ścieżki są zbyt trudne i skracają bieg wyznaczonych im dni. Dlaczego życie jest ciężkie? Jak mantra powraca pytanie.
Rodzimy się zależni od rzeczywistości - w tym od innych. Ta zależność jest naturalna i zewnętrzna. Na wnętrze początkowo oddziałuje tylko klimat emocjonalny otoczenia. Jeśli jest bezpieczny, pogodny, rozwijamy się prawidłowo, nabierając zaufania do rzeczywistości, która będzie nas kształtować przez całe życie, o ile na to pozwolimy. I gdyby właśnie w kontakcie z nią - z rzeczywistością, rozwój był cały czas realizowany, nie przestalibyśmy odczuwać smaku życia aż do śmierci. Najczęściej jednak tak nie jest. Niestety jako ludzie wpadliśmy na pomysł ucieczki od tego co jest i co najgorsze od TEGO, który JEST.
Od momentu, gdy pojawiają się u dziecka oznaki myślenia, jest ono bombardowane informacjami, z jednej strony otwierającymi go na rzeczywistość, z drugiej od niej oddalającymi. Te ostatnie wprowadzają w świat, dziś powiemy wirtualny, nasycony sztucznie wygenerowanymi potrzebami, ambicjami, przypisywaniem wysokiego znaczenia rzeczom i sytuacjom nieadekwatnie do ich realnej wagi. I tak po pewnym czasie osiągamy wytwór współczesnej cywilizacji - wytwór w postaci osoby niezrealizowanej, goniącej za widmem własnego wyobrażenia o sobie i świecie. Osobę głęboko nieszczęśliwą, próbująca, za wszelka cenę, pustkę wewnętrzna i lęk wypełnić aktywnością, psychotropami lub dezercją poza margines głównego nurtu, tych którzy pędzą przed siebie, ale niestety donikąd. Biegną tylko po to, aby czas, w ostateczności starość i śmierć, spowalniała ich aktywność i ostatecznie sprowadziła na skraj rozpaczy, gdzie od dawna znajdują się już dezerterzy.
Czemu widząc taki scenariusz życia - życia w naszej obłędnej cywilizacji, nie zatrzymamy się i nie wybierzemy drogi szczęścia? Ale którędy ona wiedzie? Odpowiedź jest prosta. Aby trwać na niej trzeba pozostać bez uzależnień, które można nabyć przez kontakt ze światem, a być w relacji z Bogiem i nie przekraczać ograniczeń płynących z rzeczywistości. Wiąże się to z niepoddawaniem się "nakręcaniu" na "mieć" i na "osiągnąć". Polega natomiast na nastawieniu na "być". Co oznacza być? Być to zanurzyć się w chwilę obecną, w relacji do Boga, który przez wąską ścieżkę rzeczywistości pokazuje drogę do realizacji swojej woli. My wewnętrznie doskonale wiemy, kiedy nawet przy dużym obciążeniu, czy to fizycznym czy psychicznym, idziemy za Bogiem (mimo obciążeń, jesteśmy pełni życia, to nas nie zabija), a kiedy idziemy w zaparte realizując na siłę swoje ambicje czy aspiracje otoczenia. Wiemy też kiedy uciekamy w stronę przyjemności, a kiedy niesie nas łaska. Jest to za każdym razem wąska granica, ale dla uważnego obserwatora czytelna.
Tak też, droga szczęścia nie ma nic wspólnego z odrealnieniem czy lękowym podejściem do rzeczywistości (patrz: pracoholizm). Jest pogodnym i spokojnym płynięciem w rytmie życia tu na ziemi w obecności Boga. To jest cała tajemnica szczęścia. I dlatego można być nieszczęśliwym królem, a szczęśliwym szewcem - i to nie jest bajka.
Nie każdy z nas ma łaskę wyraźnego dialogu wewnętrznego z Bogiem, ale każdy ociera się o rzeczywistość i może trenować uważność. A czytając Pismo św. odnajdzie z całą pewnością interpretacje dla zaobserwowanych wydarzeń własnego życia.
Wchodząc na ścieżkę szczęścia (czym wcześniej tym lepiej) nie musimy się uzależniać ani od gonitwy za przyjemnością, za przewymiarowanymi potrzebami i ambicjami ani realizować planów na nasze życie innych ludzi. I nie musimy potem, zderzając się z rzeczywistością, boleśnie być od wszystkiego odrywani, najpóźniej w momencie śmierci. Żyjąc w realu w relacji z Bogiem nie męczy imperatyw (przymus) gonitwy za pieniędzmi ani za byciem kimś. Droga szczęścia prowadzi przez realizację woli Boga, jakakolwiek ona by była, a to daje perspektywę nie z tego świata i prowadzi o wiele dalej niż ten świat sięgnąć może. To jest droga do nieba rozpoczynająca się już tu na ziemi.
Dar w ekonomii
Czasy współczesne, jak każdy okres w dziejach ludzkości, mają zarówno swoje aspekty pozytywne, jak i rys negatywny. Żyjemy w Europie w okresie postmodernizmu, którego cechą charakterystyczną jest konstruktywizm społeczny.
W świecie tak a nie inaczej rozwijającej się kultury, a właściwie w czasach postkultury, w ramach nauki społecznej Kościoła badacze próbują odnaleźć alternatywne ścieżki rozwoju – alternatywne do tych, które wyznacza nam postnowoczesność.
Dzisiejszy świat, patrząc nań od tej ciemniejszej strony, możemy określić jako dążący do globalizacji, uniformizacji i jednocześnie dramatycznie poszukujący swojej tożsamości. Możemy go także postrzegać jako arenę konfliktu systemów etycznych i w końcu – jako świat bez złudzeń, niezdolny w swej wulgarności do trwałych głębokich relacji – stosunków międzyludzkich. Jest to świat wolny od złudzeń, ale jednocześnie narażony na totalną samotność.
Zgodnie ze wzorcami dominujących dziś nurtów kulturowych konstruuje się dziś człowieka pragmatycznego, rządzącego się ekonomią i prawami rozbudowanej do niewyobrażalnych granic konsumpcji (stwierdzenie to dotyczy Europy i krajów rozwiniętych). Nie ma tu miejsca na moralność, obiektywizm, wszelkiego rodzaju wielkoduszność, jedynie na altruizm wymuszony chęcią stworzenia pozytywnego wizerunku. Celem rozwoju i aktywności staje się jedynie interes.
To powoduje atmosferę stanu wojny. I nie chodzi tu li tylko o działania militarne, ale przede wszystkim o wojnę gospodarczą, wojnę ekonomiczną, wojnę przekładającą się na atmosferę w miejscach pracy.
Droga ta jednak, jak już to w zasadzie jasno widać, jest kolejną ślepą ścieżką ewolucji tak kultury, jak i zapewne ekonomii, gdyż jej celem są tzw. potrzeby niezaspokajalne, tj. takie, których realizacja w pełni jest niemożliwa. Nas ludzi wypełniają i dopełniają relacje, czy to z samym Bogiem, czy z drugim człowiekiem, a nie przedmioty konsumpcji. Karl Polany zauważył, że ekonomia nie może być oderwana od relacji społecznych. Zdaniem tego autora, to judaizm i chrześcijaństwo przynoszą owo odniesienie ekonomii do warstwy społecznej, a konkretnie do jej podstawowego elementu, którym jest osoba.
Aby dać wyraz prawdziwości powyższego zdania zajrzyjmy do punktu 47 Encykliki Caritas in Veritate:
“W działaniach na rzecz rozwoju trzeba przestrzegać zasady centralnego charakteru osoby ludzkiej, będącej podmiotem, który w pierwszej kolejności powinien wziąć na siebie obowiązek rozwoju.” (Benedykt XVI, Caritas in Veritate, punkt 47.)
Dlatego też pojawiła się alternatywna wizja rozwoju – rozwoju nie tyle nastawionego na zysk, rozwoju ekonomicznego, gospodarczego, ile rozwoju, którego podmiotem jest człowiek, a wszelkie inne wartości i potrzeby, także te niezaspokajalne, są podporządkowane dobru podmiotu, którym jest osoba ludzka. Wyznacznikami tak rozumianego rozwoju są: zdrowie, długość życia, poziom wykształcenia, udział w życiu społecznym, osiągnięcie godziwego poziomu życia. Ten sposób patrzenia na „ekonomię” wywodzi się z personalizmu chrześcijańskiego, tj. wizji osoby ludzkiej, którą niesie ze sobą chrześcijaństwo, a która leży u podstaw nauki społecznej Kościoła. Tu kategorią przypisywaną człowiekowi nie jest jedynie konsumpcja, ale pewna specyfika osoby ludzkiej, pewna inność, która wyzwala ją z naturalnego dla niej egoizmu.
Aby realne stało się wprowadzenie takiego patrzenia na rzeczywistość ekonomiczną, konieczne jest odszukanie wspólnych płaszczyzn między techniką i wartościami, ekonomią i etyką. Nie jest to łatwe, gdyż z jednej strony mamy globalizację zakładającą powszechny element uczciwości (z niedoprecyzowanym jej źródłem) i powszechność nowoczesności, z drugiej postulowany jest świat nie tyle oparty na opiekuńczości, ile bezpieczniejszy (zwłaszcza dla tych, którzy w krwiożerczej walce zawsze stoją na przegranej pozycji), bliższy pojęciu „ludzki” i bardziej sprawiedliwy.
Czym jest ów bardziej ludzki świat? To taka rzeczywistość, w której ludzie nie muszą szukać pozorów relacji przez przyjmowanie kategorii posiadania jako zasady wyboru znajomych, a umowy wzajemności jako wyznacznika jej trwałości. To świat, w którym święta nie muszą być jedyną okazją do spotkań rodzinnych i przyjacielskich.
Paweł VI ten bardziej ludzki świat opisał w sposób następujący:
“Paweł VI postulował w Populorum progressio stworzenie modelu gospodarki rynkowej, który mógłby objąć, przynajmniej w zamierzeniu, wszystkie ludy, a nie tylko spełniające określone warunki. Postulował zaangażowanie w promocję świata bardziej ludzkiego dla wszystkich, świata, «gdzie wszyscy będą mogli dawać i pobierać, a postęp jednych nie będzie przeszkadzał rozwojowi drugich»”. (Paweł VI, Populorum progressio: za Benedykt XVI, Caritas in Veritate, punkt 39.)
Lepszy świat - świat relacji to rzeczywistość wymiany nie jedynie na zasadach symetrii czy zysku, ale daru . W Encyklice Caritas in Veritate czytamy:
“W epoce globalizacji ekonomia ulega wpływom konkurencyjnych modeli związanych z bardzo różniącymi się między sobą kulturami. Punktem zbieżnym postaw ekonomiczno-przedsiębiorczych z tego wynikających jest przeważnie poszanowanie sprawiedliwości wymiennej. W życiu ekonomicznym niewątpliwie potrzebny jest kontrakt, który reguluje stosunki wymiany między równoważnymi wartościami. Potrzebuje jednak również sprawiedliwych praw oraz form podziału dochodu kierowanych przez politykę, a także dzieł odzwierciedlających ducha daru. Wydaje się, że ekonomia zglobalizowana preferuje pierwszą logikę — logikę wymiany opartej na kontrakcie, ale bezpośrednio lub pośrednio wykazuje, że potrzebuje również dwóch pozostałych: logiki politycznej oraz logiki daru bez kompensaty." (Benedykt XVI, Caritas in Veritate, punkt 37.)
Dar potrafi budować społeczeństwa tak w mikro- jak i makroskali. Oczywiście utopią by było myślenie o darze całkowicie darmowym. Chodzi tu bardziej o podniesienie standardów ekonomicznych, m.in. etycznych finansach, uczciwym i solidarnym handlu itd. W tego typu myśleniu przyjmuje się, że sam dar jest budulcem relacji społecznej. Przez przyjęcie daru ofiaruje się osobie jej godność, dokonując równorzędnej wymiany, kupując produkt za słuszną i wynagradzającą cenę, zajmując postawę krytyczną w konsumpcji, będąc odpowiedzialnym za odpady konsumenckie, szanując kultury i tereny. W ten i na wiele jeszcze innych sposobów realizuje się wspólnotowość, uszanowanie inności drugiego przy jednoczesnym szukaniu płaszczyzn wspólnego porozumienia.
Dar tak rozumiany jest zarazem spontaniczny i obowiązkowy względem drugiego. Rozdziera zasłonę korzyści i interesu. Staje się językiem komunikacji społecznej. To jest jeden z elementów solidarności społecznej, kolejnym jest czas poświęcony na relacje.
Jeśli na poważnie przyjmiemy w ekonomii filozofię daru, wówczas zjawisko niewoli ekonomicznej powinno znacznie się zminimalizować. Wówczas pojawia się możliwość zachowania wielości kultur zamiast uniformizacji, a w miejscach pracy kooperacja, współpraca może zająć miejsce konkurencyjności, rywalizacji.
Ekonomia daru, u której podstaw leży odniesienie ekonomii nie do prawa zysku, ale do konkretnych potrzeb społecznych, postuluje zwrócenie się ku społecznościom lokalnym, w ramach których można urzeczywistnić jej postulaty. Każdy obywatel może w tym ujęciu, partycypować w gospodarce lokalnej na zasadach równości, udziału i racjonalności.
U podłoża tak rozumianego zarządzania i gospodarowania w pierwszym rzędzie społecznościami lokalnymi powinna leżeć i z takiego gospodarowania jednocześnie wynikać przestrzeń do dobrych relacji, ducha w nich wzajemności i współpracy. Taka atmosfera jedynie może doprowadzić do spontanicznej wymiany między osobami.
Czy ekonomia daru jest możliwa do wprowadzenia na szerszą skalę? Nie dowiemy się tego nigdy, jeśli nie będziemy jej zasad wprowadzać w społeczności, w której żyjemy, zaczynając oczywiście od zmiany własnego podejścia do zarządzania sobą. Nie jest to proste wyzwanie, gdyż ekonomia daru nawołuje do tworzenia wspólnoty, a ta powstaje na gruzach ludzkiego konformizmu.
Opracowanie na podstawie:
Bazzichi O., Poza dychotomią państwo – rynek: ekonomia daru, „Społeczeństwo” 14(2004) nr 6.
Benedykt XVI, Caritas in Veritate, strona internetowa pod adresem:
https://w2.vatican.va/content/benedict-xvi/pl/encyclicals/documents/hf_ben-xvi_enc_20090629_caritas-in-veritate.html, 06.06.2019.
Danuta Ługowska
Wartość abstynencji i trzeźwości w życiu człowieka
Zarówno w pismach chrześcijańskich autorów zachodnich jak i wschodnich (np. Ewagriusz z Pontu czy Pojsjusz Hagioryta) jak i we współczesnej psychologii (np. Aron T. Beck …) wskazuje się na powiązanie świata emocji, uczuć i myśli (decyzji) z postawami i zachowaniami. Nie jest to współcześnie nic odkrywczego, a jednak przyjrzyjmy się tym zależnościom w odniesieniu do treści pojęć abstynencja i trzeźwość.
Ponadto wychodząc ze spójności, a nawet jedności emocji-uczuć, myśli (decyzji), postaw i zachowań osoby osadzonej w rzeczywistości, czyli żyjącej w prawdzie zgodnie z jej klasyczną definicją (arystotelesowską), chciałabym zastanowić się czy tak rozumiana trzeźwość jest tożsama z trzeźwością, o której jest mowa w Biblii, czy też nie?
Rozpocznijmy refleksje od treści pojęcia “trzeźwość”. Termin ten m.in. oznacza osobę, która nie jest pod wpływem środków zmieniających nastrój i świadomość. Biorąc pod uwagę takie rozmienienie pojęcia “trzeźwość” jest ono równoznaczna z znaczeniem terminu “abstynencja”. Abstynencja jest zatem, jak się wydaje, jednym z elementów trzeźwości, dla osób uzależnionych warunkiem koniecznym, do jej osiągnięcia. Ale czy wystarczającym? Biorąc pod uwagę inne znaczenie słowa “trzeźwość” oznacza ono rzeczowość w myśleniu i rozsądek w działaniu, czyli niesprzeczność w myślach (prawda koherencyjna) oraz zgodność myśli z rzeczywistością i idącą za tą zgodnością adekwatność do rzeczywistości w działaniu. A to jest nic innego jak właśnie, wspomniana już, prawda w sensie klasycznym - czyli zgodność myśli i budowanych na nich sądów z faktycznym stanem rzeczy. Dlatego też już we wstępie zostało zasygnalizowane, że życie w trzeźwości, to życie w prawdzie, zarówno rozumianej jako koherencja (czyli niesprzeczność systemu myślowego) jak i zgodność tego, co w myśli z tym co odnajdujemy w rzeczywistości, co w konsekwencji przejawia się adekwatnym do niej działaniem.
Jest rzeczą oczywistą, że każdy człowiek, niezależnie od tego czy jest osobą uzależnioną czy też nie, czy jest wierzącym czy też nie, jeśli pragnie dążyć do pełni człowieczeństwa jest zaproszony do tak rozumianej trzeźwości przez sam fakt bycia człowiekiem.
Osoba myśląca trzeźwo jest jak z powyższego wynika człowiekiem, który porusza się dość sprawnie w rzeczywistości, podejmuje trafne decyzje (oczywiście przyjmując pewną granicę błędu) jednym słowem działa adekwatnie do tego co się w nim i wokół niego dzieje. Dlatego w szczególności osobom uzależnionym, które w swym myśleniu i działaniu straciły ową adekwatność w odczuwaniu, myśleniu i działaniu do rzeczywistości zaleca się dążenie do tak rozumianej trzeźwości tj. do nabywania dystansu do stanów emocjonalno-uczuciowych przez rozpoznawanie ich oraz stabilizowanie emocji i uczuć dzięki uspójnianiu myślenia i uzgadnianiu go z rzeczywistym stanem rzeczy.
Ten rodzaj rozumienia trzeźwości dominuje min. w lecznictwie odwykowym, w grupach samopomocowych. Na przykład dzięki stosowanym technikom terapeutycznym umożliwia się nabycie umiejętności rozpoznawania, dystansowania się i stabilizowania stanów emocjonalno-uczuciowych, aby w jak największym stopniu stały się reakcjami na zastaną rzeczywistość. W ramach tego typu programów leczniczych są podejmowane próby uspójnienia i urealnienia myślenia osoby uzależnionej przez demaskowanie fałszywych schematów poznawczych itd.
Jest to dobra droga do powtórnego zaadoptowania się osoby nietrzeźwej do rzeczywistości i jak myślę niezbędny proces do osiągnięcia osobowej dojrzałości na płaszczyźnie naturalnej.
Jeżeli zatem postawimy znak równości miedzy trzeźwością a prawdą, a przynajmniej przyjmiemy, że ta ostatnia jest niezbędnym komponentem trzeźwości tak jak abstynencja, zobaczmy jaką treść niesie ze sobą pojęcie trzeźwości w Biblii.
A w niej czytamy, że:
Biskup powinien być trzeźwy, rozsądny, przyzwoity, gościnny, sposobny do nauczania, nie przebierający miary w piciu wina... (Tym 3, 2 - 3)
Z kolei w liście do Tytusa autor nakazuje: starcy winni być ludźmi trzeźwymi (Tyt 2, 2) czyli odznaczającymi się zdrową wiarą, miłością i cierpliwością, a kobiety nie powinny pić wina.
Z całą pewnością na kartach Biblii znajdziemy nie jeden cytat dotyczący abstynencji i trzeźwości lecz zatrzymajmy się na tych dwóch. W celu dalszego rozwijania podjętej refleksji ważnym jest to, że Biblia z cała pewnością odnosi się do zjawiska pijaństwa i nietrzeźwości i nakazuje abstynencję i trwanie w trzeźwości.
Zatem, powracając do naszych refleksji, jeśli przyjmiemy, że trzeźwość to życie w prawdzie, to należy zauważyć, że klasyczne rozumienie prawdy, oczywiście też przyjmowane przez chrześcijaństwo nie jest jednak jednym jej rozumieniem i na pewno nie podstawowym w Biblii. Prawda w Biblii to przede wszystkim Osoba, a nie zgodność.
Czyli prawdą w Biblii, w najgłębszym jej rozumieniu, ma inne znaczenie niż jej klasyczne rozumienie tj. nie sprowadza się jedynie do adekwatności tego co w myśli oraz sądów z tym co w rzeczywistości. Św. Tomasz z Akwinu odróżnił starożytne, arystotelesowskie, klasyczne rozumienie prawdy od metafizycznej definicji prawdy, która głosi, że prawdą jest to co w swej istocie jest, niezależnie od ludzkiego poznania. A tym, w jego systemie teologiczno - filozoficznym opartym na Biblii, który jest, jest Bóg. Tym samym w Biblii prawdą nie jest jakaś zgodność, spójność czy adekwatność, ale osoby Trójcy Świętej. Tu nie ma mowy o uzgadnianiu czegoś z czymś. Jeśli chcemy mówić o człowieku w kontekście takiego rozumienia prawdy, to może on być jedynie z ową Prawdą - z Bogiem w relacji osobowej.
W tej perspektywie w prawdzie, która, jak zostało tu przedstawione, jest komponentem trzeźwości obok abstynencji, żyje zatem ten, kto jest w relacji z Prawdą czyli Bogiem. Jeśli będziecie trwać w nauce, prawdziwie będziecie moimi uczniami, Poznacie Prawdę a prawda Was wyzwoli ( J 8, 31b - 32) , oznacza to nic innego jak stwierdzenie Poznacie, zobaczycie jaki On jest, będziecie w nim trwać, a Bóg was wyzwoli.
Przypuszczam, że pokłosiem przyjęcia do własnego życia tych słów są świadectwa wielu osób trzeźwiejących mówiących, że gdy weszli na ścieżki wiary czyli relacji z Bogiem, osiągnięcie abstynencji i wejście w proces trzeźwienia nie wymagało od nich szczególnego wysiłku, mimo, że wcześniej nie raz próbowały o własnych siłach, czy też przy pomocy specjalistów, bezskuteczne przestać pić czy brać.
A zatem nie trzeźwość wynikająca z pracy nad uspójnieniem myśli i adekwatnością ich do rzeczywistości, a relacja z samą Prawdą, z Osobowym Bogiem jest źródłem zmiany sposobu myślenia w Biblii myślenia o rzeczywistości, a co za tym idzie życia w perspektywie biblijnej.
Pojawia się kolejne pytanie: Czy zmiana obrazu rzeczywistości, która następuje w sposobie myślenia i działania osoby trzeźwiejącej, w wyniku naturalnego procesu trzeźwienia, jest taka sama jak w przypadku uzyskania trzeźwości na drodze głębokiej relacji z Bogiem?
Wydaje się, że nie. Myślenie w kategoriach prawdy klasycznej, adekwatności do zastanej rzeczywistości jest myśleniem na naszą ludzka miarę, rodzajem pewnego przystosowania, społecznej użyteczności itd. W kategoriach czysto ludzkich np. miłość między mężczyzną a kobietą to pewna symetryczność we wzajemnym zaspokajaniu potrzeb na płaszczyźnie namiętności, intymności i zobowiązania ( zob. Bogdanem Wojciszke). Bliblijna miłość męża do żony wyraża się natomiast w słowach: Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie (Ef 5, 25). Jezus oddał życie za Kościół - lud Boży, który często określany jest w Starym Testamencie jako nierządnicę współżyjącą z rozlicznymi bożkami (pieniądza, władzy itd).
I tak, dwa powyżej rozumienia miłości są rożne. Sposób myślenia Boga - Prawdy jest zatem inny, na temat miłości, niż czysto ludzki. W biblijnym rozumieniu nie ma mowy o oczekiwaniach względem podmiotu miłości, miłość biblijna jest bezwarunkowa (zob. Iz 54, 10), bezinteresowna (zob. Iz 49, 15) i odwieczna (zob. Jr 31, 3).
Podobnie treść pojęcia sprawiedliwość w Biblii nie jest tym samym jej rozumieniem co nasze codzienne intuicje nam podpowiadają. Sprawiedliwość ludzka to nic innego jak każdemu po równo albo zgodnie z jego nakładem pracy. Sprawiedliwość w Biblii to każdemu według jego potrzeb (Dz 2 45). W perspektywie mentalności tego świata przypowieść o najmowaniu robotników do winnicy (Mt 20 1 - 16) jest kompletnie nie zrozumiała. Bo jego myśli nie są myślami waszymi (Iż 55, 8).
Zatem trzeźwienie na bazie prawdy przez małe p (prawdy w sensie klasycznym i koherencyjnym) jest czymś innym niż trzeźwienie oparte na relacji z Prawdą przez duże P (relacji z Bogiem).
Trzeźwość, u podłoża której leży relacja z Prawdą przez duże P, to myślenie i postrzeganie rzeczywistości oczyma Boga. To postępowanie zgodne z Jego zamysłem, czyli naśladowanie Jezusa Chrystusa. A reguły życia Jesusa, jak się wydaje, nie są przystosowawcze np. w znaczeniu społecznym. Gdyby były, Jezus nie zawisłby na drzewie krzyża.
Osoba dążąca do trzeźwości, w sensie Biblijnym, będzie podążać za Bogiem miłując bezwarunkowo i bezinteresownie, a nie symetrycznie - ja ci zaspokoję pewne potrzeby, a ty mi. Raczej osoba idąca za Chrystusem będzie zapominać o swoich potrzebach na rzecz drugiego, jej sprawiedliwość nie będzie na miarę tego świata tj. każdemu po równo lub zgodnie z wkładem pracy, ale według potrzeb. To nie jest logika tego świata.
A więc do jakiego typu trzeźwości powinna dążyć osoba uzależniona. Do trzeźwości tego świata czy trzeźwości, którą proponuje Bóg. Nie znam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jedynie intuicja podpowiada mi, że jeśli człowiek najpierw nie wytrzeźwieje, w pierwszym tu przywołanym znaczeniu słowa “trzeźwość” - nawijamy ją trzeźwością przez małe “t”, jeśli nie odzyska własnego “ja” jako człowiek z krwi i kości, trzeźwienie przez duże “T”, jest niemożliwe lub stanie się karykaturalne. Duchowość, najogólniej rzecz ujmując, to nic innego jak przekroczenie własnego ja. Jednak, aby je przekroczyć, najpierw trzeba je po prosu posiadać i to posiadać mocne dojrzałe „ja”. Każda osoba, nie tylko uzależniona, o ile nie osiągnie trzeźwości na drodze naturalnego procesu, tj. zanurzenia swoich emocji, uczuć myśli (decyzji), postaw i działań w rzeczywistości, ryzykuje, wchodząc na ścieżkę życia duchowego wypaczeniem swojego człowieczeństwa. Mówiąc kolokwialnie może się zepsuć (np. usztywnić emocjonalnie) o ile oczywiście nie zadziała tu szczególna łaska Boga.
Podsumowując można powiedzieć, że wartość abstynencji tkwi w tym, że jest ona warunkiem trzeźwości, dla osób uzależnionych warunkiem koniecznym. W praktyce oznacza to, że istnieje wówczas szansa, aby żyć zgodnie z zastaną rzeczywistością np. społeczną, co może zapewnić zaspokojenie takich naturalnych potrzeb jak: miłości (w sensie pozabiblijnym), afiliacji (satysfakcje z przynależności do struktur społecznych), szacunku (w społeczności, w której osoba żyje).
Biorąc pod uwagę najgłębsze biblijne rozumienie trzeźwości, co prawda wyjdziemy z kręgu realizacji potrzeb podstawowych w sensie psychologicznym, ale wejdziemy na drogę realizacji potrzeb najwyższych w życiu człowieka jakimi są: wiara, nadzieja i miłość w sensie biblijnym. Biblia nie wskazuje drogi ku przystosowaniu się np. do społeczeństwa, ale daje nam receptę na zrealizowanie najgłębszej tęsknoty człowieka - wskazuje drogę do miłości bezinteresownej, bezwarunkowej, i bez końca, aż po całkowitą ofiarę z siebie - daje możliwość uzyskania pokoju jakiego świat dać nie może. Bóg jest prawdą (J 14, 6) i miłością (J 4, 8). Dlatego w relacji z Prawdą, którą Bóg jest, otrzymujemy Miłość.
Ostatecznie wartością płynąca z uzyskania Trzeźwości – Trzeźwości przez duże „T”, jest otrzymanie w relacji z Prawdą (przez duże P) Miłości bezwarunkowej (zob. Iz 54, 10), bezinteresownej (zob. Iz 49, 15) i odwiecznej (zob. Jr 31, 3) po to aby móc tą Jego Miłością kochać innych, a w chwili śmierci ostatecznie opowiedzieć się za miłością, którą jest Bóg (J 4, 8), za relacją z Nim i zostać zbawionym.
Danuta Ługowska
Nieudacznicy
Tytuł tej krótkiej refleksji nie jest przypadkowy. Został on zaczerpnięty z nauki lamy Ajahma Brahma, dotyczącej pożytków, które przynosi pozycja mnicha buddyjskiego, czyli stan bycia nikim, zdanym na łaskę i niełaskę innych. W jednej ze swoich mów mnich ten ukazuje fragment filozofii życia, alternatywny, z całą pewnością, do tego, czym się syci dzisiejszy świat, a związanej z ideami, o których my, chrześcijanie – coś mi się wydaje – zupełnie zapomnieliśmy. Może ostatnia książka poświęcona wspomnieniom i zapiskom księdza Dolinda Ruotola, pt. W twej duszy jest niebo, odświeża pamięć o tej tradycyjnej drodze do głębokiego szczęścia, znanej chrześcijaństwu od dawana. Można tu choćby wspomnieć św. Franciszka z Asyżu, który właśnie nią mężnie kroczył.
O czym mowa? Chrześcijaństwo od zarania dziejów walczyło przede wszystkim o zbawienie dusz ludzkich. Ukazywało różne drogi, na których Bóg oczyszcza człowieka, który z własnej woli powierza Mu swój, rozum, wolę, pamięć, tylko po to, aby otrzymać słodycz Jego miłości.
Niestety, nie wchodzimy w chrześcijaństwo znikąd. Nawet jeśli wiara została nam przekazana w rodzinie, to niekoniecznie w swej najszlachetniejszej postaci – w swej „diamentowej” odsłonie. I dlatego w Kościele, oprócz wspaniałych Matek i Ojców wiary (tak wśród duchownych, jak i świeckich – zresztą ten podział w coraz większym stopniu wydaje mi się nieco przestarzały), którzy dzięki pokorze, wierności i głębokiej relacji z Bogiem prowadzili i prowadzą ludzi do SPOTKANIA, są i tacy, których nazywam „bohaterami”.
Kim jest „bohater”? Jest nim najczęściej osoba, której rozwój przebiegał w atmosferze wywołanej jakąś dysfunkcją lub której historia rodzinna wskazuje na wykorzenienie, czy to z klasy społecznej, czy też ze środowiska kulturowego, w którym wzrastali jego przodkowie. Jednym słowem, są to osoby o nieukształtowanej, niestabilnej tożsamości, niejasnej świadomości, do Kogo należą. W związku z wewnętrznym chaosem muszą na zewnątrz odnaleźć coś, co nada im wartość i sens ich życiu. Szukają stanowisk, pieniędzy, akceptacji otoczenia. Największym dramatem jest dla nich bycie nikim – po prostu bycie.
A świat przynosi przyjemności i satysfakcje na swoją miarę. Są więc szczęśliwi, gdy realizuje się ich plan, gdy osiągają to, co w ich głowach jawi się jako nadające im znaczenie, wartość. Niestety, chcą czy nie chcą, rzeczywistość się przebija do ich świadomości i zaczyna ich męczyć przeświadczenie, że budują na piasku.
Nasi kochani „bohaterowie” wiedzą w głębi duszy, że nie potrafią się wyrwać ze spirali udowadniania swojej wartości światu, który de facto i tak ma ich w nosie. Nie są w stanie zmienić kierunku życia, w którym ktoś kiedyś ich błędnie pokierował. Boją się utracić znaczenie związane ze stanowiskiem, boją się utraty źródła dochodów i wielu jeszcze innych gadżetów, które oferuje świat iluzji i ułudy.
Ceną jest lęk, którego często już nie da się nawet wypłakać.
Na antypodach stoją Matki i Ojcowie wiary, pokładający całą ufność w Bogu, niezależnie, jakie stanowisko piastują i jakimi pieniędzmi dysponują czy też nie. To często, w kategoriach ludzkich, nieudacznicy, nic nieznaczący, nic nieposiadający, a dysponujący wszystkim, co daje życie, poczuciem głębokiego szczęścia: miłością, radością, pokojem, łagodnością.
Między tymi dwoma grupami zionie przepaść, mentalnie nie do przeskoczenia – po stronie „bohaterów” barierę tworzy pycha i to często bardzo głęboko zakorzeniona, zazwyczaj niedostępna świadomości, po stronie Matek i Ojców są miłość i współczucie. Te dwa bieguny tak silnie się odpychają, że Pismo św. wskazuje na brak związku między wierzącymi i niewierzącymi.
Linia demarkacyjna, używając stosowanej w tym artykule terminologii, między „bohaterami” a Matkami i Ojcami wiary, jak to już zauważył Josef Ratzinger w artykule przedrukowanym w książce pt. Ostatnie rozmowy, nie przebiega na linii świat – Kościół. Podział przebiega w sercu człowieka. A rozróżnić te dwa bieguny niekiedy jest bardzo trudno i intelekt często nie jest w stanie temu zadaniu podołać. Tę subtelną granicę może wyczuć jedynie serce odczuwające miłość samego Boga.
Po przejściu przez wiele dróg mogę napisać z całą odpowiedzialnością, że zaszczytem byłoby dla mnie, nareszcie w pełni, przynależeć do grona nieudaczników i ostatecznie wyjść z kręgu oddziaływania „bohaterów”, po to, aby odczuć, mówiąc słowami księdza Dolinda Ruotola, „słodycz bycia nikim” lub aby usłyszeć jak św. Franciszek od Chrystusa: „chcę, żebyś był głupcem, jakiego świat nie widział”, aby stać się prawdziwie jurodiwym.
Danuta Ługowska
-
Duchowość Nowego Testamentu 19.06.2020
-
Modlitwa Jezusowa 15.05.2020
-
Dziwny jest ten świat... 21.10.2019
-
Jak zminimalizować ciężar życia? 10.08.2019
-
Dar w ekonomii 29.06.2019
-
Wartość abstynencji i trzeźwości w życiu człowieka 17.09.2018
-
Nieudacznicy 08.08.2018
-
Pokolenia skamieniałych serc 27.05.2018
-
Rzecz o wyniosłości, pysze i Duchu Świętym 16.05.2018
-
Śmierć Boga - zmartwychwstanie Człowieka 10.04.2018
-
Tajemnice rozwoju człowieka 14.02.2018
-
Bogowie współczesności 14.12.2017
-
Ważność po chrześcijańsku 22.11.2017
-
Czas na życie duchowe 22.11.2017
-
Kilka słów o duchowości 09.08.2017
-
Mieszczanin czy rycerz? 15.05.2017
-
Kochać SŁOWEM 28.04.2017
-
Brak zemsty czy miłość od nowa? 19.04.2017
-
"Kochać jak to łatwo powiedzieć..." 04.04.2017
-
Jak Bóg zaplanował naszą "karierę"? 16.03.2017
-
Barwy rzeczywistości 25.01.2017
-
Wstyd, wina, a może pustka? 31.12.2016
-
Bogacze, nędzarze i rywalizacja 31.12.2016
Pokolenia skamieniałych serc
Epoka, w której dzieci wychowywane są tak, aby rodzice dzięki nim poczuli się dowartościowani i/lub mieli święty spokój, nie przygotowuje do mierzenia się z porażkami i brania odpowiedzialności za siebie i innych. A przy tym potrzeby najmłodszych rozbudzane są do niewyobrażalnych rozmiarów.
W takim świecie młode pokolenie nie ma szans na prawidłowy rozwój, a dorośli z lęku o samych siebie zachowują się jak tonący człowiek. Ten ostatni bryzga dziś śmiercionośnym jadem walki o byt. Ta walka często staje się jedynym celem egzystencji. Wbrew pozorom Hitler z ideą obozów śmierci i Stalin ze swoją polityką terroru przetrwali do dziś. Można nawet powiedzieć, że w naszych czasach posunęliśmy się o krok dalej. Już nie są potrzebne druty kolczaste czy krematoria generujące niewyobrażalny lęk – lęk zniekształcający człowieczeństwo. Dziś wystarczy hamowanie dojrzewania osoby przez „plastikową kulturę” tymczasowości, hedonizmu i konsumpcjonizmu, aby zaczął królować lęk – lęk przed niemożnością zaspokojenia pseudopotrzeb, przed zionącą pustką egzystencjalną we wnętrzu zdezorientowanego aksjologicznie społeczeństwa, a także lęk przed mechanizmem marginalizacji tych, którzy myślą i chcą żyć inaczej.
Mechanizm „obozów śmierci” i „łagrów” współczesności jest prosty. Proces rozpoczyna się od braku naturalnego treningu radzenia sobie ze stresem w dzieciństwie oraz rozbudzaniu w tym okresie pseudopotrzeb. Następnie “znienacka” wprowadza się młodą osobę w świat ostrej walki opartej na lęku o przetrwanie. Albo się utrzyma na fali, płacąc za to zamrożeniem serca nieprzygotowanego na taką sytuację, albo... pozostaje jej taki czy inny rodzaj śmierci samobójczej. A liczba tych ostatnich, jak powszechnie wiadomo, jest obecnie w naszym kraju ogromna.
Istnieje jeszcze jedna kategoria osób – relikty przeszłości, które wzrastały w dawnych systemach wychowawczych. Ich wnętrze nie zionie pustką, ale są niczym Izraelici w Egipcie, którym podnosi się normę dziennego wyrobu cegieł (por. Księga Wyjścia).
Obraz współczesności próbują dodatkowo “zaciemnić akcje” oparte na pseudodobru, akcje, które mają pokazać, że jesteśmy rzekomo ludźmi dobrymi, wrażliwymi – a to na nędzę drugiego (taki charakter ma niestety także wiele inicjatyw kościelnych), a to na los zwierząt i tak dalej. Są to jednak pseudoruchy niezakorzenione w głębokiej przemianie serca, a tylko ta mogłaby zagwarantować ich autentyczną wartość.
Nakreślony obraz jest apokaliptyczny. Trzeba sobie jednak uświadomić, że każde pokolenie w takiej czy innej scenerii apokaliptycznej żyło i żyć będzie, a Bóg zawsze przeciera ścieżki dobra, które od środka „fedrując” rzeczywistość, rozbija skałę serca ludzkiego.
I tak na przykład w obozach koncentracyjnych dochodziło do aktów heroizmu. Świetlistym tego przykładem jest postać Maksymiliana Kolbego, którego Bóg, prowadząc drogą miłości, uczynił, można powiedzieć, nietykalnym dla lęku - zła. W filmie mu poświęconym pt. Dwie Korony uwypuklone są cuda, które towarzyszyły jego niezłomnej postawie. Pierwszym jest to, że mimo nieludzkich warunków, w jakich się znalazł, serce Maksymiliana nie skamieniało. Po wtóre, nie został zastrzelony, gdy bez rozkazu esesmanów wyszedł z szeregu więźniów. Po trzecie, naczelnik obozu zmienił w stosunku do niego sposób mówienia. Najpierw spytał, co to za „polska świnia”, ale po wypowiedzeniu prośby przez Maksymiliana, zapytał: „Kim pan jest?”. Po czwarte, jedyny raz w historii obozu został wykonany „rozkaz” więźnia – Maksymilian znalazł się w bunkrze głodowym, a pan Gajowniczek otrzymał szansę przeżycia obozu. Po piąte, po śmieci osób wysłanych wraz z ojcem Maksymilianem na śmierć głodową, żadna grupa więźniów nie została już skazana na taką mękę. Dlaczego? Może dlatego, że zły zamiast bluźnierstw słyszał modlitwy Maksymiliana i jego współwięźniów i bał się powtórnej kompromitacji zła.
Jak zatem zło dzisiejszych czasów może być przezwyciężone i czy musi ono osiągnąć apogeum jakim jest wojna, aby jego eskalacja została przerwana? Czy znajdą się takie osoby jak Maksymilian i wielu innych, których serce pod wpływem zła nie „zdecydowało się” na lęk i agresję czy autoagresję, a poszło drogą miłości? Jak zatrzymać falę sekularyzmu, egoizmu także tą, która niszczy od środka kościoły i religie?
Bóg na pewno odnajdzie sposób, a nawet, jestem pewna, że od zawsze go zna. Wśród nas już są święci, którzy „czekają” na okazję, aby dzięki mocy Boga zadać ostateczny cios złu przez pokorne, z miłością i dla miłości przyjęcie takiej czy innej formy śmierci (począwszy od społecznej, a skończywszy na fizycznej). Ludzie, którzy staną się barankiem prowadzonym na rzeź, który ust nie otwiera, tak jak to uczynił Jezus, a w ślad za nim ojciec Maksymilian.
Danuta Ługowska
Rzecz o wyniosłości, pysze i Duchu Świętym
Postanowiłam podjąć dość niepopularny temat: wyniosłości, pychy i – jako antidotum na te postawy – obecność w nas Ducha Świętego.
Zacznę od wyniosłości. Jak powstaje? Jej źródło to najczęściej zachwyt w spojrzeniu i słowie tych, którzy nas wychowywali, zachwyt bezwarunkowy, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że jesteśmy wyjątkowi sami w sobie – i to jest prawdą. Niestety, przekazano nam również informację, że jesteśmy wyjątkowi na tle innych – a to już prawdą nie jest. Drugim źródłem wyniosłości jest zły duch podpowiadający decyzje i wybory, na które duchowo nie jesteśmy przygotowani, a w wyniku których dochodzimy do wniosku, że jesteśmy niezwykli.
Pycha z kolei, wiążąc się nierozłącznie z wyniosłością, nie zawsze się w jej postaci przejawia. Wyniosłość manifestuje się często pogardą do ludzi, przypisywaniem sobie jakiejś większej godności wynikającej z pozycji społecznej itp. Pycha natomiast może przybrać także postać pogardy nie tyle do innych, ile do samego siebie, a w skrajnym wypadku skończyć się przypisaniem sobie władzy uprawniającej do odebrania sobie życia. Oczywiście, tak zarówno żądza bycia kimś, jak i pragnienie bycia nikim mogą przyjąć formy skrajnie patologiczne i wówczas przeradzają się w chorobę, np. manię władzy, albo prowadzą do aktów samobójczych. Wówczas odpowiedzialność danej osoby jest ograniczona. Mówiąc językiem duchowym, osoba taka została skrajnie oszukana przez złego ducha.
Pycha przejawiająca się w wyniosłości nie pozwala wewnętrznie przeżyć prawdy, że człowiek jest nikim i jednocześnie ukochanym ponad wszystko. A właśnie ten stan najskuteczniej uwalnia duszę od wszelkich uzależnień, od samostanowienia, presji do bycia kimś. Gdy ogarnia nas Duch Święty, Duch Miłości, stajemy się całkowicie wolni wolnością, która nie jest swawolą, nie niszczy, ale jest głębokim oddychaniem prawdą. A prawda jest to, że od poczęcia jesteśmy wszystkim, co możemy osiągnąć. Jesteśmy stworzeni przez Czystą Miłość z Czystej Miłości. I przez tę Miłość mamy wyznaczony jasny plan, mamy kochać tak jak On – Jezus. Jeśli do zrealizowania tego planu potrzebne jest zajmowanie stanowiska prezydenta, to piastowanie tej funkcji jest błogosławione, a jeśli dobrze jest być osobą o najniższym statusie społecznym, wówczas miejsce to, jak w wypadku siostry Faustyny Kowalskiej, okazuje się błogosławione. Szczęście nie wyznacza zajmowane miejsce, ale miłość do siebie, czyli tego, gdzie się jest i kim się jest oraz innych w ich położeniu i stanie. Tak nas miłuje Bóg, który nie ma względu na osobę (por. Rz 2, 11).
Aby żyć w Duchu Świętym na co dzień, trzeba niekiedy przejść bardzo długą drogę. Im bardziej człowiek wierzy w swoją wyjątkowość na tle innych, tym jego droga do szczęścia jest dłuższa. Pycha daje chwilowe uniesienia i tym od siebie uzależnia, ale niestety ceną za nie są pustka, brak sensu i nadzieii oraz głębokiego poczucia bezpieczeństwa.
Bóg o każdego człowieka chce walczyć, ale w takim stopniu będzie wyprowadzał go z iluzji tego świata, w jakim zobaczy on potrzebę wejścia na drogę pokory – prawdy. Bóg nie zabiera niczego na siłę. Nie budzi dopokąd człowiek sam nie zechce (por. Pnp 8,4).
Wielu nie wierzy w tę drogę, bo widzi wokół tych, którzy w ogóle nie próbowali albo wycofali się, utraciwszy nadzieję, i nie podejmują dalszych prób. Wśród tej grupy są i zapaleni dawniej, młodzi ewangelizatorzy, którzy dziś w biznesie szukają swojego szczęścia, i mnisi czy mniszki – zawiedzeni drogą własnego wyboru, organizujący sobie tak życie zakonne, aby dobrze się w nim urządzić. Do nich można dołączyć także profesorów tzw. uniwersytetów katolickich, którzy głoszą poglądy zgoła niechrześcijańskie, aby utrzymać się na stanowisku, w nim upatrując swą osobową wartość. Można by pewnie mnożyć kategorie ludzi, którzy zawiedli się trudną drogą prawdy.
Pojawia się pytanie: dlaczego tak wielu nie wchodzi na ścieżkę pokory, a wielu z niej szybko schodzi? W perspektywie świata, w którym żyjemy, droga ta jest elitarna. Mało osób nią idzie przez całe swoje życie. Dlaczego? Zły duch, zazdrosny o człowieka, etykietuje ich mianem głupców, nieudaczników, frajerów. Ale to właśnie oni, jeśli idą za ŚWIATŁEM PRAWDY DUCHA ŚWIĘTEGO są napełnieni miłością, są szczęśliwi nieprzemijającym szczęściem. Jeśli natomiast odwrócą uwagę od ŚWIATŁA i dadzą się katechizować przez świat pełen pychy i wyniosłości stają się marionetkami złego ducha. A ten w taki czy inny sposób chce ich zniszczyć. Jednym podsuwa sukcesy, aby wierzyli w swą niezwykłość, a potem, choćby miał to być dopiero moment śmierci, doprowadza ich na skraj rozpaczy. Innych poprowadzi przez nieakceptację własnej rzeczywistości i złorzeczenie Bogu, jeszcze innych... Metod ma z całą pewnością wiele, bo jest czystą inteligencją. Którą nas chce poprowadzić? Badajmy, rozeznawajmy, szukajmy ŚWIATŁA PRAWDY DUCHA ŚWIĘTEGO, abyśmy byli szczęśliwi, szczęściem nieprzemijającym.
Danuta Ługowska
Śmierć Boga – zmartwychwstanie Człowieka
Próba wiary i zaufania – Triduum Paschalne, Zmartwychwstanie. Wszyscy pogubieni, oni dwa tysiące lat temu i my dziś. Kim tak naprawdę był a może jest Jezus z Nazaretu? Dlaczego przejawiał oznaki mocy, wykazał się wiedzą proroka, a potem dał za wygraną? Jak poradzić sobie ze śmiercią Boga i zmartwychwstaniem Człowieka? Czemu dziś wielu nie może uwierzyć, bo „jeśli znaków i cudów nie zobaczycie, nie uwierzycie” (J 4,48) ale i „żaden znak nie będzie mu dany” (Łk 11,29)? Co musi się stać z naszym wzrokiem, aby zobaczyć blask prawdy zmartwychwstania?
Dużo pytań, duży chaos. To stan uczniów Jezusa sprzed zesłania Ducha Świętego. (Dzięki Bogu, muśnięciem swojej obecności uporządkował po pięćdziesięciu dniach to niewiarygodne zamieszanie).
Trudny jest do przeżycia w wierze dysonans, przejście między Bogiem mocy, uzdrowicielem, charyzmatycznym nauczycielem, tym, który wskrzesza, a Bogiem z Ogrójca i na krzyżu – śmieciem ludzkim. Rodzi się bunt przed wiarą w zmartwychwstanie w perspektywie możliwości kolejnego rozczarowania. To takie ludzkie, uwierzyć po doświadczeniu mocy, a zwątpić pod krzyżem cierpienia, bezsilności, bezradności. Ludzki jest też lęk przed „zmartwychwstaniem”, które może okazać się kolejnym fiaskiem. Epizodem w niekończącej się grze emocjonalnej.
Proces ten przeżywa zarówno człowiek, który przeszedł gehennę okrucieństwa wojny czy obozów koncentracyjnych, jak i ten, który w kokonie własnego egoizmu, wcześniej czy później zbombardowany przez rzeczywistość, ujrzy jej mocne przesłanie śmierci. Po życiu pełnym poczucia sprawczości i sprawności naturalnej przychodzi choroba, taka czy inna forma umierania, i co dalej? Czy w ogóle coś dalej jest? Lepiej żyć w rzeczywistości niż w iluzji. Gdzie można znaleźć siłę, aby uwierzyć w ten największy cud świata, w cud przekraczający wszelką logikę, wszelkie prawa natury? Czy wystarczy siły, aby bez znaku, bez obecności, w całkowitej ciemności przyjąć prawdę zmartwychwstania? „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20, 29). Wielu na tym etapie opuszcza szeregi wyznawców, stają się wręcz przeciwnikami wiary. Dość iluzji. I nie ma się, czemu dziwić – to swoisty szach mat Boga.
Dlaczego Bóg naraża na tak trudny moment w życiu duchowym człowieka poważnie podchodzącego do wiary? Czy to na pewno Bóg? Czemu służy ta kompletna dezorientacja, w której tylko akt woli może uratować przed zaprzeczeniem Boga?
Tu, jak sądzę, rozgrywa się cały dramat śmierci i zmartwychwstania Boga-Człowieka w każdym z nas.
Czy można się przygotować na czas bez znaków, bez poczucia obecności, całkowitej samotności, lęku, czas zwątpienia i buntu przed prawdą Triduum Paschalnego i Wielkanocy? W pewnym sensie tak.
Dojrzewanie do przekraczającej wszelkie nasze intuicje śmierci Boga i zmartwychwstania Człowieka prowadzi przez Górę Błogosławieństw. Szczęśliwy ubodzy – ci, którzy wszystko pokładają w Bogu. Szczęśliwy prześladowani dla imienia Jezus, szczęśliwi cisi, którzy zło dobrem zwyciężą… (por. Mt 5, 1–12). To już dalece wykracza poza mentalność człowieka wyłaniającego się ze świata natury. Aby dojrzeć powagę i obcość przesłania błogosławieństw, trzeba mieć ogromną łaskę, nie mówiąc już o mocy wprowadzenia ich treści w życie. Kluczem jak zwykle jest zmiana sposobu myślenia. Myślimy o życiu w kategoriach uporządkowania go tu na ziemi. A według Jezusa właśnie to życie mamy znienawidzić (zob. J 12, 24–26). Zresztą ono nigdy nie da się uporządkować, bo istnieje śmierć.
Jezus ogłasza natomiast swoim życiem istnienie eksplozji, zniszczenia, które porządkuje – zmartwychwstania. Przestaje działać entropia (prawo mówiące o wzrastającym stopniu nieuporządkowania we wszechświecie). Śmierć, z której wyłania się życie, nie do pojęcia ani dzięki poznaniu zmysłowemu, ani intuicyjnemu, ani intelektualnemu. To całkowicie przerasta – to całkowicie przerosło apostołów.
Przejście takiej przemiany w sposobie wartościowania rzeczywistości to przewrót kopernikański, możliwy jedynie na ścieżkach czystej wiary. To powolne otwieranie oczu na blask prawdy, której ostatnim akordem jest zmartwychwstanie.
Czas „bez wiary” w tej perspektywie staje się naturalnym elementem procesu obmywania oczu. To, co było wartościowe, przestaje nim być. Najpierw obumierają zmysły. Różnego rodzaju “atrakcje”, które miały na celu znieczulanie bólu płynącego z rzeczywistości, przestają pełnić swoją funkcję. Odsłania się otchłań prawdy o ograniczoności, kruchości, braku znaczenia ludzkiego życia z perspektywy tej ziemi. Łatwo wówczas o wejście w religijność opartą na lęku, poszukującą jeszcze cały czas zabezpieczeń. Ale jeśli i ta podpórka nie działa, noc, która nadchodzi, jest próbą wiary, w której tylko wola może uchronić przed ateizmem. Jedynie moment heroicznej wiary może otworzyć na prawdziwy blask prawdy zmartwychwstania. Dopokąd człowiek emocjonalnie cieszy się zmartwychwstaniem, jest nim zapłodniony intelektualnie albo intuicyjnie je przewiduje – ma o nim mgliste, a być może nawet błędne pojęcie i nadaje mu niewłaściwe znaczenie. Jest w błędzie, o ile nie została mu dana łaska spotkania ze zmartwychwstałym w Jego uwielbionym ciele. Wydaje mi się, że droga czystej wiary, dla nas, którzy nie widzieliśmy, jest najpewniejsza. Każda inna prowadzi do widzenia zmartwychwstania przez pryzmat projekcji, pragnienia szczęścia. Prowadzi do przyjęcia zmartwychwstania na miarę ludzką, na tyle, na ile zmartwychwstanie jest w funkcji uśmierzania bólu egzystencjalnego i lęku przed śmiercią. Zmartwychwstanie wyłaniające się z ciemności wiary jest natomiast tym, czym w swej istocie jest. „Myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi nie są moimi drogami” (Iz 55, 8). Drogi zmysłów, emocji, intelektu, intuicji opartych na doświadczeniu – to są nasze drogi. Aby prawdziwie zmartwychwstać, trzeba prawdziwie umrzeć, opuścić świat predyspozycji naturalnych, a to rodzi trwogę.
Danuta Ługowska
Tajemnice rozwoju człowieka
W życiu spotkałam trzy grupy osób. Pierwszą, najliczniejszą, stanowią ludzie niezadowoleni z życia, jednak unikający choćby próby jakiejkolwiek zmiany. Trwają oni w stagnacji, często dlatego, że nie wiedzą jak się za reformę zabrać. Do drugiej należą ci, którzy, co prawda, chcą coś zmienić i nawet podejmują próby, ale ostatecznie nie dokonują trwałych przeobrażeń swojej egzystencji. Trzecia grupa składa się ze skutecznie decydujących i działających, osiągających zamierzone cele. Dzieli się je na osoby świadomie zaspokajające swoje potrzeby biologiczne i psychiczne oraz na te, które idą o krok dalej rozwijając życie duchowe, przekraczając własne ”ja”, osoby po prostu próbujące wierzyć i kochać.
Aby zrozumieć logikę tego podziału trzeba uwzględnić trzy zasady: przyjemności, zależności oraz rzeczywistości.
Uwzględniając te kryteria można powiedzieć, że grupa pierwsza przeważnie kieruje się zasadą przyjemności lub/i zależności od opinii. W tym przypadku zasada rzeczywistości jest kompletnie pomijana. Tym samym nie poszukują oni głębszego sensu, mądrości. Ich życie polega na utrzymaniu jak najwyższego dobrostanu tak fizycznego jak i psychicznego, z pominięciem, ukrytej w rzeczywistości, realnej samotności i płynącego z niej cierpienia, które może być jedynie przezwyciężone głębokim życiem duchowym. Ludzie ci próbują uniknąć cierpienia, które paradoksalnie nasila się w ich życiu. Dodatkowo nie dane im jest doświadczenie pełnego zaspokojenia, głębokiej duchowej satysfakcji. Tego typu przeżycia nie są im znane, gdyż żyją w świecie wirtualnym, a Boga można spotkać jedynie w rzeczywistości w chwili obecnej.
W drugiej grupie, choć rzeczywistość “przebija się” do świadomości, jednak osoby są wewnętrznie rozbite między chęcią zaspokojenia potrzeby przyjemności, potrzebą akceptacji społecznej, a życiem zgodnym z tym, co niesie rzeczywistość w jej najgłębszym wymiarze. Energia wewnętrzna, zamiast na zmiany, wykorzystywana jest na próbę zachowania quazi równowagi wewnętrznej. Ostatnia kategoria ludzi jest zanurzona w rzeczywistości i integruje się (harmonia między potrzebami i celami) na pseudowartościach, które ona niesie – na tym co niezaspokajalne jak np. dobra materialne lub na wartościach, przynoszących głęboki sens istnienia.
Powróćmy raz jeszcze do naszego podziału. Pierwsi będąc zintegrowanymi wewnętrznie na realizacji pseudowartości stają się po jakimś czasie mistrzami w zdobywaniu pieniędzy, prestiżu itp. Drudzy, jeśli nie zostali wychowani w świecie wartości wyższych (a mają rozbudzone w sobie tego typu potrzeby), muszą przejść proces przewartościowania (oczyszczenia) i integracji na wyższym jakościowo poziomie egzystencji. W ich życiu następują dynamiczne zmiany, ale cele są diametralnie różne od realizowanych przez osoby zintegrowane na pseudowartościach. Ich celem jest dawanie, a nie zdobywanie - ich celem jest miłość.
Podział spotkanych przeze mnie osób, można przeprowadzić jeszcze inaczej. Istnieją tacy, których pragnienia życiowe mają wymiar horyzontalny. I w zależności od tego na ile są zintegrowani wewnętrznie (tj. ich potrzeby i cele są ze sobą zgodne) i prężni intelektualnie, osiągają je tu na ziemi. Druga grupa jest bardziej nastawiona wertykalnie. Poszukują oni tego, co w pełni nasyca, tego co można odnaleźć w zakamarkach duszy - w miejscu spotkania z Bogiem.
. Trzeba jednak zauważyć, że realizacja pseudowartości - wartości niezaspokajalnych (ziemskich - nigdy nie dających poczucia nasycenia) wymaga, tak samo jak zaspokajalnych (pozaziemskich, nasycających sensem egzystencję człowieka), samodyscypliny, a ta pojawia się w wyniku zaawansowanego procesu wewnętrznej integracji i wysokiej inteligencji lub/i rozwiniętej sfery duchowej danego człowieka. Można więc mówić zarówno o “ascezie laickiej” np. w świecie sportu czy biznesu jak i ascezie towarzyszącej głębokiemu życiu duchowemu.
Aby zilustrować te podziały przyjrzyjmy się celom stawianym we współczesnej psychoterapii i tym, które wyznaczają ścieżki życia duchowego. Są one podobnie zróżnicowane jak te, które stawiają sobie różne grupy osób.
W przypadku psychoterapii celem ogólnym jest rozbudzenie w pacjencie potrzeb rozwojowych, w miejsce zachcianek, nabycie przez niego umiejętności zaspokajania ich oraz przystosowanie do życia w społeczeństwie.
Celem ścieżki duchowej w chrześcijaństwie nie jest natomiast adaptacja, niekiedy, choć nie zawsze i wcale nie tak często, jest jedynie jej skutkiem ubocznym. Jej punktem dojścia jest natomiast realizacja wartości jaką jest miłość i idące za tym głębokie poczucie sensu.
Żebym była dobrze zrozumiana, terapie nie są, w moim odczuciu, niczym złym, o ile stają się pewnym etapem na drodze ku duchowości, interwałem czasu, w którym osoba przestaje się kierować zasadą przyjemności, a rozpoczyna kształtować swoje życie w oparciu o pewne zasady społeczne. Jednak, jeśli na tym się poprzestanie, człowiek karłowacieje.
Kolejny etap rozwoju powinien polegać na opuszczeniu bezpiecznego poczucia afiliacji (przynależności) na rzecz rozpoznanego dobra i jego realizacji. Ta droga, choć związana z głębokim poczuciem sensu, niestety dla wielu może i kończy się literalnym lub białym męczeństwem.
Tak więc jeśli poprzestaje się na celach terapeutycznych, to można dojść do perfekcji w zaspokajaniu potrzeb rozwojowych, bez transcendowania - przekraczania własnego „ja” i niestety wcześniej czy później przychodzi odczucie głębokiej samotności płynącej z uporządkowanego, ale pustego wnętrza.
Podsumowując tę krótką refleksję, można powiedzieć, że od stosunku do zasad: przyjemności, zależności i rzeczywistości w życiu konkretnej osoby zależy jej rozwój, czyli progres w dążeniu do poczucia pełni lub stagnacja pociągającą niezadowolenie, zgorzknienie i lęk. Podobnie zatrzymanie się na ścieżce psychoterapeutycznej powoduje poczucie uporządkowanej pustki, a wejście w duchowość wypełnia ją sensem.
Danuta Ługowska
Uważność po chrześcijańsku
Znaczące systemy moralno-religijne w większym lub mniejszym stopniu podkreślają wagę życia chwilą obecną. Nie bez znaczenia jest także fakt, że współczesna psychologia, nawiązując do praktyk zaczerpniętych z buddyzmu, traktuje życie tu i teraz jako jeden z wyznaczników zdrowia psychicznego. Pytanie, które pragnę postawić brzmi: czy uważność jest ważna także dla chrześcijan?
Już sam fakt potrzeby badania uczuć i emocji oraz konieczność analizowania myśli i zachowań w życiu duchowym prowadzą do koncentracji na rzeczywistości własnego wnętrza i otaczającego świata. Lecz nie jest to najważniejsza rola uważności w chrześcijaństwie, choć to właśnie ona w jakimś stopniu jest zbieżna z jej funkcją, którą odnajdujemy w buddyzmie.
Uważność w chrześcijaństwie jest potrzebna przede wszystkim do tego, aby wypełnić podstawowy nakaz, tj. miłowania Boga i bliźniego.
Jeśli przyjąć za Ignacym z Loyoli, że sensem życia człowieka jako stworzenia jest to aby Boga, Pana naszego chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił swoją duszę (Ćwiczenia duchowne 23), to uważność stanowi podwaliny naszego zbawienia. Realizacja każdego z tak rozumianych kroków do zbawienia duszy wręcz wymusza uważność wobec ostatecznego Celu, tj. Boga. Bo to Jego ma człowiek chwalić, czcić i Jemu służyć. A więc On i koncentracja na Nim to podstawa.
Z kolei, aby kochać drugiego człowieka, czyli pomagać mu w zaspokajaniu potrzeb, przede wszystkim trzeba je dostrzec i zgodnie z tym poznaniem kochać drugiego tak, jak on tego potrzebuje, a często i pragnie. Wyjść ze swoich projekcji i zobaczyć rzeczywistość innego ode mnie jest trudną sztuką uważności. A kochać go w jego własnym świecie, na jego warunkach – to świętość.
Uważność w chrześcijaństwie ma jeszcze inne znaczenie. Kontemplacja rzeczywistości prowadząca do widzenia we wszystkim Bożej obecności pozwala na wejście w wieczność, w której nie ma przedtem, nie ma potem, lecz jest wieczne teraz. W byciu w wieczności odkrywanej tu i teraz chrześcijanin jest zanurzony w tajemnicach zbawienia. Dzięki temu zatrzymaniu w czasie może wejść we wszystkie wydarzenia zbawcze. Dlatego w Biblii odnajdujemy zachętę do nieustannej modlitwy. Nieustannie się modląc, jesteśmy obecni w jedynej prawdziwej rzeczywistości – rzeczywistości ducha. A będąc w niej możemy czuć, myśleć i działać adekwatnie do wiary, którą wyznajemy ustami, żyć w prawdzie ze świadomością, że Tym, który w każdej chwili Jest, jest jedynie Bóg.
Uważność w chrześcijaństwie to również koncentracja żołnierza w czasie bitwy. Bez uważności łatwo wpaść w zasadzki złego ducha. Nie rozpoznając jego strategii, można bezwiednie poddać się prowadzeniu pozornego dobra czy wręcz zła.
Warto jednak podkreślić, że chrześcijańska uważność nie ma nic wspólnego z oceną czy sądem, z tropieniem czy podglądaniem. Jest raczej byciem w pełni w czasie i przestrzeni, a równocześnie poza tymi atrybutami rzeczywistości ziemskiej – niekiedy wręcz następuje od nich całkowite oderwanie, np. w akcie ekstazy.
Dlatego warto od dzieciństwa pracować nad umiejętnością koncentracji uwagi, skupiając się w czasie nauki czy precyzyjnie wykonując najdrobniejsze nawet czynności. To są skuteczne ćwiczenia pomagające w zdobyciu pełnej uważności – to najlepsze przygotowanie do życia duchowego.
Jak widać, chrześcijaństwo ma dużo do powiedziana w kwestii uważności. Bo życie tu i teraz Bogiem to dla nas chrześcijan życie w wieczności na ziemi.
Danuta Ługowska
Bogowie współczesności
Politeizm towarzyszył, towarzyszy i – jak sądzę – będzie towarzyszył człowiekowi do końca czasów. Dlatego temat ten jest bardzo obszerny. W krótkim artykule nie zamierzam uwzględnić wszystkich jego aspektów. Nie chcę m.in. snuć refleksji nad, sporadycznymi dziś, próbami powrotu do dawnych wierzeń słowiańskich. Nie będę również koncentrować swojej i czytelnika uwagi na klasycznych formach idolatrii, polegających na uwikłaniu w żądzę pieniądza i wszelkiego rodzaju uzależnieniach, w tym emocjonalnym m.in. od opinii społecznej.
Postanowiłam natomiast podjąć refleksję nad pewnym jej rodzajem, który znany z przeszłości (występował najczęściej u nielicznych jednostek dzierżących władzę), dziś święci tryumfy w życiu tzw. przeciętnego Kowalskiego. Mam na myśli kult własnego „ja”. Kult ten przejawia się w przeroście ambicji, walce o zdobycie i utrzymanie wysokiego poziomu życia, chorobliwym dbaniu o dobre imię, poszukiwaniu okazji do bycia ponad innymi, dążeniu do samostanowienia, samowystarczalności itd.
Niegdyś ludzie częściej wchodzili w zależność od tego, co było na zewnątrz, w ich otoczeniu. Pochłaniały ich żądza pieniędzy, kult jednostki itp. Dziś idol jest groźniejszy. Przedmiot kultu umiejscowiony jest w człowieku – jest nim samym.
Czołobitność względem samego siebie, dopokąd nie jest związana z posiadaniem np. realnej władzy czy znacznych dóbr materialnych, manifestuje się roszczeniową postawą wobec świata, brakiem zaufania do Boga, do ludzi, do rzeczywiści. To niedomiar realizmu pociągający za sobą próbę kontroli wszystkich i wszystkiego. Ostatecznie jest chęcią wymuszania na innych, a nawet na samym Bogu, czci i szacunku do samego siebie. Osoba tego typu wymaga od otoczenia, aby jej sprawy, pomysły, plany i cele traktowano jako priorytetowe zawsze i wszędzie. Na domiar złego uczy takiej postawy własne dzieci.
Prawdziwy dramat rozgrywa się jednak wówczas, gdy osoby upadłe pod wpływem idola “ja” dzierżą w swoich rękach władzę i/lub posiadają znaczne zasoby finansowe bądź nimi dysponują. Owi nieszczęśnicy, owładnięci demonem pychy, sparaliżowani potężnym lękiem o utratę terytorium wywalczonego dla własnego „ja”, na domiar złego żywią podświadomą zazdrość o wolność wewnętrzną tych, którzy nie wpadli jeszcze w sidła owego urojonego boga. Lęk gra pierwszoplanową rolę w ich mapie emocjonalnej, choć rzadko kiedy się do niego przyznają. Natomiast zazdrość steruje nimi w sposób podświadomy. W swoim wewnętrznym uwikłaniu próbują zemścić się na innych za własne faktycznie zrujnowane życie. Najpierw „łowią” ofiarę. Dążą do uzależnienia jej w klasyczny sposób: finansowo lub/i emocjonalnie, bazując na naturalnym lęku egzystencjalnym, fundamentalnej potrzebie bezpieczeństwa. Ten poziom działania można określić jako klasycznie rozumianą żądzę władzy. Zdarza się jednak, że zaciskają pętlę na szyi ofiary, imitując przyjacielskie, zażyłe stosunki w miejscu pracy i/lub poza nim. Starają się tym samym stworzyć pozory głębokiej relacji, aby tym sposobem uwewnętrznić w ofierze własny sposób myślenia. Idą zatem o krok dalej. Od tego momentu rozpoczyna się droga kształtowania jej (tj. ofiary) na swój obraz i podobieństwo. Tu już nie chodzi o podporządkowanie osoby własnym planom czy celom, a o wzbudzenie w niej takiej samej żądzy – żądzy, której poddali się sami. Próbują sprawować swoją władzę już nie przez lęk, ale przez wprowadzenie w „rozkosze” postawienia na miejscu Boga własnego „ja”. Po pewnym czasie ofiara staje się sama dla siebie bogiem i rozpoczyna walkę o cześć dla siebie. Koło się zamyka.
Jeśli człowiek poddany indoktrynacji przez dłuższy czas nie wejdzie w proces zmiany - zgubnego przewartościowania, wówczas w sposób bezwzględny zostaje wyeliminowana z gry.
U podłoża idolatrii tego typu nie leży już jedynie brak zaufania do Boga, generowany lękiem egzystencjalnym, lecz głównym jej źródłem staje się przemożna chęć bycia jak Bóg. Pycha, zazdrość o wolność innych oraz współtowarzyszący wszystkiemu lęk – to wyznaczniki tak obranej drogi ku nicości.
Powstaje pytanie: kto jest a kto nie jest podatny na oddziaływania tego typu? Odpowiedź jest prosta. Wolnym pozostaje tylko ten, kto nie łamie przykazania: „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną”.
Bronią przeciwko zniewoleniu jest głęboka świadomość tego, że każde tchnienie, ruch, każde wydarzenie w naszym życiu zależy wyłącznie od Boga. Ostatecznie tylko osoba będąca w głębokiej z Nim relacji pozostaje wolną od wpływów bogów współczesności. Tylko ta, dla której śmierć w wymiarze biologicznym czy społecznym nie budzi lęku a jedynie śmierć ducha jawi się jako prawdziwe zagrożenie. Tak uformowany człowiek nie ulega idolowi ani własnego „ja”, ani „ja” drugiego, gdziekolwiek się z nim spotka, czy w miejscu pracy, w rodzinie czy też w takiej instytucji jak Kościół.
A Bóg walczy o każdego. Próbuje wyrwać go ze szponów idola “ego” i robi to do końca aż do własnej śmierci na krzyżu.
Danuta Ługowska
Czas na życie duchowe
Kilka lat temu, w pewnym dokumencie Kościoła katolickiego, którego nazwy już dzisiaj nie pomnę, odnalazłam stwierdzenie, że na ścieżki życia duchowego może wejść osoba dojrzała, zdrowa psychicznie. Powinien zatem być to człowiek ani niecierpiący na choroby psychiczne, ani nieprzejawiający zaburzeń adaptacyjnych czy też emocjonalnych. Właśnie to odkrycie wyjaśniło mi i do dziś tłumaczy wiele zasłyszanych ludzkich historii.
W życiu spotykam niemałą liczbę osób, które mimo szczerych chęci nie potrafiły wejść na ścieżki życia duchowego albo na nich wytrwać. Spotkałam równasz tych, którzy, co prawda, pozostają w klimatach kościelnych, ale ich duchowość przyjmuje formy karykaturalne.
W czym leży problem? Długo nad tym zagadnieniem się zastanawiałam i doszłam do przekonania, że wejście w prawdziwe życie duchowe wiąże się nieodłącznie z przekroczeniem własnego ja. A błąd, jak sądzę, wynika często z ignorowania faktu, że aby przekroczyć ja, trzeba je najpierw mieć.
Osoby, które wspominam, wynika to z moich obserwacji, nie posiadały często kontaktu z własnym wnętrzem, bądź w procesie rozwoju nie ukształtowało się w nich silne, przejrzyste ja. Brak tego fundamentalnego elementu tożsamości osobowej uniemożliwiał ich rozwój na najwyższym poziomie człowieczeństwa, na poziomie ducha. Trzeba to jasno powiedzieć, mocne ja nie przeszkadza w życiu duchowym – wprost przeciwnie, jest ono wręcz konieczne, choć niewystarczające do jego podjęcia.
Czym w istocie jest wejście na drogę duchową i trwanie na niej? Po pierwsze, jest to, jak już wspomniałam, bycie w posiadaniu własnego ja. Po drugie, to umiejętność świadomej rezygnacji ze składającej się na nie: wolnej woli i rozumu, który osoba potrafi kontrolować. Po trzecie, to całkowicie wolne poddanie Bogu tych dwóch atrybutów człowieczeństwa.
Na tym poziomie egzystencji zatem to nic innego, jak umiejętność rozeznawania (związanego z posiadaniem jasnego umysłu) i wypełniania woli Boga (związanego z koniecznością rzeczywistej wolności woli) tu i teraz. Człowiek, którego wola nie jest wolna, a umysł nieokiełznany, nie jest zdolny do wejścia na drogi ducha. Gotowość do życia tego typu wiąże się z byciem w możności do oddania Bogu umysłu i woli, aby On nimi kierował – to zdolność do przyjęcia w pełni miłości Boga.
Dlatego, powtarzam raz jeszcze, warunkiem koniecznym, by wejść na drogę duchową jest silne zdrowe ja, a wystarczającym – Łaska Boga. To oznacza, że Bóg może zignorować pierwszy warunek, ale w porządku naturalnym jest on konieczny.
Zniechęcenia albo karykaturalne przeżywanie tej drogi wynikają często po prostu ze złej diagnozy wstępnej. Zamiast zająć się leczeniem ja lub jego budowaniem od podstaw, pomijany jest fakt deficytów. Podejmowane są wówczas próby zdobycia ośmiotysięcznika bez niezbędnego przygotowania.
Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Oto recepta. Osoby, które już weszły na błędną drogę, powinny z pokorą cofnąć się i rozpocząć proces zaspokajania podstawowych potrzeb rozwojowych. To nie egoizm, to konieczność, aby moc iść dalej. A ci, którzy zamierzają wejść na ścieżki życia duchowego, niech w tejże pokorze ustalą, na którym etapie budowania ja się znajdują. Zamiast udawać altruizm, poddawać się emocjonalnym uniesieniom, niech podejmują wysiłek pracy nad wzmacnianiem woli, panowaniem nad myślami, porządkowaniem uczuć i emocji – aby będąc wolnymi, oddać wszystko, co posiadają, Bogu.
Ważne jest też to, by nie robić z życia duchowego wyścigu szczurów. W rzeczywistości ten na niej jest najdalej, kto żyje w prawdzie, czyli w pokorze. Dlatego początkujący pielgrzym może, koniec końców, okazać się bardziej zaawansowany duchowo niż mnich z wieloletnim stażem monastycznym.
Danuta Ługowska
Kilka słów o duchowości
Człowiek w najszerszym i najgłębszym jego rozumieniu to ciało, psychika i duch. Integralna całość, której nie sposób rozbić na poszczególne elementy. Nie zamierzam niszczyć tej jedności. Pragnę jedynie, w krótkiej refleksji, zatrzymać się nad duchem, duchowością jako źródłem twórczości, wszelkiej nowości w człowieku i poza nim.
Duchowość najszerzej pojętą można rozumieć jako miejsce zjednoczenia tego, co istnieje. Duch to źródło wszelkiego życia, antyentropii (entropia – miara wzrostu nieuporządkowania) we wszechświecie itd.
W zakres duchowości ludzkiej, niezależnie od wyznania czy też braku identyfikacji z jakąkolwiek tradycją religijną, wchodzi poczucie sensu i celu życia.
Dojrzała duchowość osoby/osób sprawia, że na poziomie indywidualnym pojawia się spójność wewnętrzna, a na poziomie społecznym – solidarność. Jednym słowem – tworzą się pewne integralne, nowe całości.
Rozwinięta sfera duchowa to też przestrzeń, w której przeciwności nabierają znaczenia, tworząc kolejny poziom sensownego uporządkowania. Duchowość pozwala także poradzić sobie ze sztucznie wytworzonym napięciem między potrzebami, pragnieniami środowiska a prawdziwą naturą osoby.
Można zapewne mnożyć aspekty rozumienia duchowości jako elementu natury ludzkiej, ale chodzi tu nie tyle o wywód akademicki, ile o krótką refleksję na temat duchowości, przydatną w codziennym życiu przeciętnego człowieka.
W kulturze Wschodu i Zachodu można odnaleźć wielość propozycji dotyczących ścieżek rozwoju na płaszczyźnie ducha. W dalszych rozważaniach chciałabym wyodrębnić chrześcijaństwo – w jego zachodniej i wschodniej odsłonie – i porównać je z pewnym rozumieniem buddyzmu – rozumieniem, które coraz częściej wkrada się w kultury odległe od jego korzeni, m.in. w kulturę europejską.
I tak, chrześcijaństwo to przede wszystkim duchowość oparta na archetypie trójjedni, czyli przyjęciu jako fundamentu Trójcy Świętej, tj. jedynego Boga w trzech Osobach. Epifanią Boga, dla nas, ludzi, najbardziej czytelną, jest Jezus Chrystus, jak go określa tradycja wschodnia – Bogoczłowiek, najdoskonalszy, najpiękniejszy z synów ludzkich, utożsamiający pełnię zarówno człowieczeństwa, jak i bóstwa.
Bóg chrześcijan jest zatem zarazem transcendentny – jest Bytem osobowym niezależnym, niepojętym, i bliskim – bliskim w Jezusie, możliwym do odnalezienia w relacji Ja – Ty.
Z kolei panteistyczny Wschód (buddyzm w popularnych jego wersjach europejskich, uogólniając ich fundamentalne rysy) próbuje odnaleźć duchowość przez zanurzenie się, wręcz wtopienie w rzeczywistość. Idealizm wschodni i jego panteizm powodują, że poszukuje on głębi z jednej strony w zanurzeniu w materii, dzięki "okiełznaniu" jej - choćby "okiełznanie" własnego ciała ćwiczeniami jogi, z drugiej zaś – podejmuje próby zapanowania nad światem mające prowadzić do uwolnienia od tego, co go stanowi – materii.
Z kolei, głębia duchowości chrześcijańskiej objawia się na drodze relacji osobowych. Aby lepiej ją poznać, warto sięgnąć do takich autorów jak Orygenes, Doroteusz, Ewagriusz z Pontu i wielu innych.
Zatrzymam się w tej chwili na refleksji Ewagriusza, dotyczącej tajemnic ducha w perspektywie chrześcijańskiej.
Życiodajna relacja, według niego, jest ukryta w świecie wewnętrznym człowieka i ujawnia się w kontemplacyjnym całościowym spojrzeniu na stworzenia, Wszechświat. Jak osiągnąć ów kontemplacyjny wgląd w rzeczywistość?
Mówiąc o wejściu na drogę duchową, Ewagriusz wskazuje konieczność badania myśli. Każe przyglądać się każdej z nich i pozwala wpuszczać do serca tę, która przynosi pokój. Przy tej czynności potrzebna jest uwaga i czujność. Jeśli do wnętrza przeniknie myśl pełna gniewu, zazdrości lub seksualne pożądanie, kontakt z Bogiem, według Ewagriusza, zostaje przerwany.
To właśnie w myślach pełnych pokoju Bóg wchodzi do wnętrza człowieka. Dlatego bez kontrolowania myśli dbanie o wewnętrzny ład jest niemożliwe. Nie sposób wówczas także wejść w głęboką modlitwę, w szczególności w modlitwę ciszy, w proces poszukiwania Boga, który jest ukryty we wnętrzu człowieka.
Jednak droga duchowa nie polega jedynie na analizie myśli. Wymaga również uważności na pojawiające się emocje, uczucia i wyobrażenia. Według Ewagriusza, trzeba badać to, „jak się odczuwa myśli”, jak długo odczucia te pozostają, w jaki sposób i w jakich okolicznościach się pojawiają.
Ewagriusz na przykład uważa, że niezadowolenie z siebie, wyczerpanie, przyjmowanie ocen zewnętrznych i negacja własnych zmysłów skłaniają do myśli erotycznych. Gniew pojawia się wówczas, gdy zbytnio próbujemy się przystosować i dajemy innym za dużą władzę nad sobą. Z kolei nienawiść wypływa z osądzania.
Na drodze rozeznawania myśli i uczuć najistotniejsze jest to, aby ich nie wartościować, nie oceniać. Dopiero, gdy obserwuje się je z lotu ptaka, można nimi pokierować, by nie uzyskały kontroli nad umysłem.
Podobnie kontemplując rzeczy stworzone,ów autor ich nie wartościuje, każe patrzyć na nie tak, jakby oglądało się samego Boga.
Nie rozwijając całej doktryny przywołanego mistrza duchowego, można powiedzieć, że tylko analiza wnętrza i kontemplacja świata zewnętrznego (to jest dostrzeganie prawd duchowych pod zasłoną rzeczy i zdarzeń), czyli wejście we własną rzeczywistość i oddanie jej Bogu prowadzi do prawdziwego z nim spotkania.
Tak, w telegraficznym skrócie, można przedstawić duchową drogę chrześcijan.
Wschód, o czym była już mowa, idzie w kierunku zanurzenia się, wręcz wtopienia w rzeczywistość, dzięki stosowaniu m.in. technik uważności, w tym ćwiczeń fizycznych – jogi.
Uważność to nic innego jak stan świadomości, w którym zwracamy baczną uwagę na otaczające rzeczy, wykonywane czynności, a także sam przebieg myśli i uczuć, podobnie jak u Ewagriusza, bez oceniania i bez zatrzymywania się na danym wrażeniu czy myśli. Wówczas możliwe jest zobaczenie rzeczywistości taką, jaką ona jest w swej istocie, bez zbędnych kategorii narzucanych przez nasz niespokojny umysł – kategorii moralnych, estetycznych itp.
Na wschodnich ścieżkach duchowych (co zresztą nie jest obce także chrześcijaństwu, zwłaszcza w wydaniu prawosławnym) proponuje się konkretne techniki, dzięki którym, jak twierdzą ich wyznawcy, można otworzyć się na świat ducha. Podstawą jest zatrzymanie się, „wyłączenie” trybu aktywności, zadaniowości, a włączenie opcji „być”. Dla nas ludzi Zachodu wydaje się to wręcz niebezpieczne. Może być kojarzone z lenistwem, biernością. Brak nam świadomości siebie. Odejście od bycia, modlitwy, głębokiej refleksji spycha na skraj przepaści kulturowej w tym etycznej i duchowej, ekonomicznej, ekologicznej itd.
Powróćmy do istoty owego zatrzymania się w rzeczywistości. Może ono polegać choćby na uważnym zjedzeniu posiłku, zatrzymaniu się nad smakiem pokarmu, fakturą dotykanej łyżki itd. Uważność dotyczy jednak przede wszystkim własnego ciała: impulsów z niego płynących, w tym pojawiających się myśli, emocji i uczuć. Techniki te uczą uważności na życie, oddech (tchnienie). Warto zauważyć, że oddech jest także integralnym elementem chrześcijańskiej Modlitwy Jezusowej.
Według nauk wschodnich mistrzów medytacji, pogłębiając świadomość siebie i świata, człowiek dochodzi do doświadczenia jedności, całościowości, dociera do bycia jednym ze wszystkimi i ze wszystkim, w końcu zatraca swoją indywidualność i tym samym uwalnia się od cierpienia.
Aby nie przedłużać tej krótkiej refleksji, a taką miała być z założenia, można powiedzieć, że Wschód, stosując techniki medytacyjne, idzie ścieżkami samodoskonalenia i całkowitego zanurzenia w materii po to, aby ostatecznie nad nią zapanować i wyzwolić się z konieczności cierpienia. Chrześcijaństwo natomiast, kontemplując tajemnice Boga, duszy ludzkiej i stworzeń, czeka na łaskę spotkania z Bogiem.
Danuta Ługowska
Mieszczanin czy rycerz?
Odkąd pamiętam, żyję w środowiskach, które w mniejszym lub większym stopniu identyfikują się z chrześcijaństwem. Niestety, owa identyfikacja okazuje się często ich jedynym wspólnym mianownikiem.
I tak, jako pierwszą wyróżniłabym grupę, do której należą tzw. przyzwoici ludzie, rozumiejący swoje zaangażowanie w wiarę jako realizację wyznaczonych przez społeczeństwo zadań życiowych, do których należy także wypełnianie obowiązków religijnych. Starają się o własnych siłach zachować pewne standardy uczciwości, rzetelności, przyzwoitości. Ich ideałem jest dopasowanie do otoczenia, do jego priorytetów, standardów życiowych, także do tradycji religijnej. Najczęściej, wcześniej czy później, osiągają wymarzone poczucie bezpieczeństwa, dochodzą do pewnego poziomu stabilizacji, a oddawanie czci Bogu staje się gwarantem tego stanu rzeczy. Niestety, o tragedię nie trudno, gdy mimo zewnętrznej poprawności przychodzi życiowa burza, na przykład naturalna kolej rzeczy odbiera kochaną osobę.
Nie ulegajmy złudzeniu, że jedynie tzw. osoby świeckie, ale również te poświęcone Bogu, często reprezentują ów standard chrześcijaństwa. Bardziej niż Ewangelii są posłuszne zwyczajom swoich wspólnot, które często bazują na „mądrości” ludowej przyniesionej ze świata przez ich członków o silniejszych osobowościach. Wówczas głównym celem życia staje się nie tyle relacja z Bogiem, ile wspólne dzieło, niekiedy po prostu praca dla pracy, często niestety nawet niezwiązana z charyzmatem wspólnoty.
Inną grupę stanowią ci, którzy byli na drodze ducha, ale w pewnym momencie, nie do końca świadomie, rezygnują z jej ciężarów i – popadając w pustkę wewnętrzną – próbują ją wypełnić karierą, czy to zawodową, czy w ramach struktur kościelnych. Łatwo rozpoznać ich na tle innych– podejmujących wysiłek życia zgodnie z wolą Boga. Ci pierwsi po prostu mylą karierę np. naukową czy hierarchiczną, której wzorzec czerpią ze świata, z wymogami „kariery” w perspektywie duchowej. Świat bazuje na naturze, duch na darze. Uczony prawdziwie chrześcijański to ten, który głębię oglądu rzeczywistości otrzymuje za darmo, bez wysiłku, na drodze doświadczenia mistycznego, ten ze świata musi w to włożyć ogrom pracy i narażony jest na błędy własnej percepcji i rozumu. A stanowiska w Kościele to nie budowanie sieci układów i intryg w celu utrzymania władzy, a miłość do powierzonych sobie ludzi i odpowiedzialność za nich, nie tyle słowem, ile czynem oraz służbą prawdzie.
Wymienione powyżej grupy osób żyją bardzo często jakby we śnie, wygodnie, ale w oderwaniu od rzeczywistości. Nieatakowane przez świat, bo w gruncie rzeczy mu hołdujące, kierujące się tymi samymi co on zasadami i wartościami. Ich ścieżka wiedzie w kierunku posiadania takich czy innych dóbr, niekoniecznie stricte materialnych, ku rozbudowywaniu własnego ego. Jest to droga do bardziej lub mniej świadomego bałwochwalstwa. Zdarza się często, że ludzie ci tkwią na tej drodze jedynie z powodu braku świadomości, czym chrześcijaństwo jest w swej istocie. Taki rodzaj myślenia o chrześcijaństwie można określić mianem mentalności mieszczańskiej.
Inną grupę stanowią ci, którzy dotknęli głębi ducha i odrzucili go, szukając świadomie siły, która by im pozwoliła panować nad rzeczywistością niczym Bóg. Choć decyzja ta na chwilę przyniosła pozorne poczucie mocy, to jej konsekwencje są opłakane. Do tragedii dochodzi zwłaszcza wówczas, gdy ludzie ci w pewnym momencie swojego życia poszli za Jezusem np. ścieżką kapłaństwa. O ile pierwsza grupa, „mieszczan”, wybiera prawa tego świat jako projekt na własne życie nieświadomie, z głupoty rozumianej tu jako brak wnikliwości, o tyle ta druga ma w sobie coś z demona, który świadomie odrzuca drogę Boga. Zachowaniom reprezentantów tej grupy towarzyszy często próba pozorowania przynależności do chrześcijaństwa w słowach i gestach, ale nie w konkretnych postawach życiowych. Ci w głębi duszy doskonale wiedzą, że są poza chrześcijaństwem i często zamieniają się w aniołów światłości, niszcząc tych, którzy podjęli trud pójścia jedyną Drogą Prawdy i Życia (J 14,6).
Zatem jaka droga jest prawdziwie chrześcijańska?
Jezus o sobie powiedział: „Ja jestem drogą...” (J 14, 6). Dlatego jego życie, to, co się w nim działo, jest jedyną prawdziwą ścieżką, która zasługuje na miano chrześcijańskiej.
W wyniku wielu przemyśleń, lektur i wysłuchanych kazań doszłam do wniosku, że tym, co odróżnia w sposób jednoznaczny chrześcijaństwo od świata poza nim jest droga kenozy, tj. ogołocenia przeżywanego z całkowitą akceptacją rzeczywistości i z zachowaniem głębi miłości do Boga i ludzi. O byciu chrześcijaninem można mówić dopiero wówczas, gdy w mentalności osoby zajdzie fundamentalne przewartościowanie. A mianowicie, kiedy droga ku staniu się nikim ze względu na cel, jakim jest osiągnięcie wszystkiego, czyli chwały, nie świata, lecz w Bogu, jest podstawowym pragnieniem, żarem w duszy człowieka. Nie chodzi tu o masochizm, ale o wejście na pewną ścieżkę do zbawienia, ścieżkę, którą wyznaczył i sam nią przeszedł Bóg-Człowiek, po przebyciu, której powrócił do chwały Ojca.
Świat poucza, że jeśli nie poruszasz się od posiadania do coraz większego posiadania, jeśli tracisz, jesteś haniebnym nieudacznikiem i frajerem. Bóg z kolei mówi, że jeśli stracisz swoje życie dla Niego, to zachowasz je na wieczność (Łk 9, 24). Jak to rozmieć?
W sensie ontologicznym Bóg stał się nikim, przychodząc na świat. Przepaść między człowiekiem a Bogiem jest nieskończona, dlatego właśnie Bóg, stając się nami, wszedł w nicość. Ale Stwórca wszechświata nie tylko stał się jego pyłkiem, lecz także wyrzutkiem pośród własnego stworzenia. Na płaszczyźnie egzystencjalnej zajął najniższe miejsce w hierarchii społecznej zarówno u zarania swojego ziemskiego życia, jak i na jego końcu. Jako Bóg zgodził się, aby narodzić się w stajni, jako człowiek, aby umrzeć haniebną śmiercią na śmietnisku Jerozolimy. Spójrzmy na życie Jezusa z tej perspektywy.
Życie to do pewnego momentu wydaje się być zgodne z modelowym obrazem kariery wyjętej prosto z tego świata. Z rzemieślnika z podrzędnego miasteczka Jezus staje się nauczycielem wielbionym przez tłumy (Mt 21, 8), cudotwórcą (np. J 2, 6_11 itp.), mistrzem dla grona swoich uczniów (Mt 19, 27–30), ściąga na siebie nieprzychylną uwagę elit religijnych swojego kraju (Łk 20, 20). Jednym słowem, staje się kimś znanym. Identyfikuje się z proroctwami o mesjaszu (Łk, 4, 18), nie zaprzecza swojemu synostwu bożemu wobec uczniów (Mt 16, 16).
A jednak jego „kariera” się załamuje. Apogeum klęski ma miejsce na Golgocie. Cudotwórca (zob. np. J 2, 6–11 itd.), Syn Boga Żywego (Mt, 16, 16) wisi na znaku na widok którego odwraca się twarz, odarty z szat, zdradzony przez uczniów, w końcu, co jest największym znakiem hańby, pod milczącym niebem „rzekomego” Ojca. Mesjasz, Syn Boga Żywego jawi się jako kłamca, oszust, bezbronny, bezradny, godny pożałowania człowiek. Wydaje się niewładnym, aby zejść z krzyża i uwolnić od tej kaźni swoich towarzyszy (zob. Mt 27, 40). Jest już nie tylko nikim jako Bóg, ale jest też nikim jako człowiek. I właśnie w tym niewyobrażalnym poniżeniu dokonuje się zbawienie. Jezus staje się odkupicielem całej ludzkości, ludzkości wszystkich czasów i miejsc, bo nie przeklina ani ludzi, ani Ojca, lecz się modli (Łk 22, 44). Jest wierny do końca. Pierwszy i jedyny w sposób doskonały wypełnia prawo miłości.
Największe wyzwanie dla człowieka, który chce nosić miano chrześcijanina, to poddać się przebóstwieniu w całkowitym ogołoceniu, w miejsce bluźnierstw, złorzeczenia, panicznego lęku, wejść na drogę Jezusa z pełną akceptacją przejawiającą się umiłowaniem niechcianej rzeczywistości. Zamiast ścieżki żalu, nienawiści, złości, obrać drogę pokoju i miłości do wszystkich i do wszystkiego.
Z całą pewnością każdy ma własną miarę poniżenia i cierpienia. Pewne jest jednak, że droga od posiadania do nieposiadania, od bycia kimś do bycia nikim, jest ścieżką Boga, którą pokazał nam tu na ziemi. Każda inna, jeśli opatrzona jest mianem chrześcijańskiej, jest jedynie jej imitacją. Wydaje się, że Bóg, aby przebóstwić człowieka musi go całkowicie ogołocić, uwolnić od fundamentu wszelkiego grzechu, tj. pychy, którą można inaczej określić jako bałwochwalstwo, którego pierwszym przedmiotem jest kult własnego „ja”.
Tak jak dla Boga-Człoweka wejście w kenozę w celu zbawienia ludzi, tak i dla każdego z nas ogołocenie się z siebie, aby uwolnić się od grzechu bałwochwalstwa, jest bardzo trudne, bolesne. Zresztą – chcemy, czy nie chcemy – każdy, jeśli nie na drodze życia, to najpóźniej w momencie śmierci, odnajdzie swój krzyż, to jest pewne, pytanie tylko, na jaką postawę będzie nas wówczas stać.
Zatem nie spokojne, bezpieczne życie, harmonijnie rozwijająca się kariera, ale walka z mocami ciemności atakującymi tych, którzy chcą iść drogą prawdy, jest obrazem chrześcijaństwa. Nie model mieszczański, lecz rycerski wydaje się w tej perspektywie bliższy ideałowi – model rycerza gotowego na śmierć w obronie słusznej sprawy.
Danuta Ługowska
Kochać SŁOWEM
Miłość to konkret życia, gest, słowo, wspólnie przeżyte chwile. Tak się ona uobecnia. Chciałabym w tej refleksji zatrzymać się nad miłością utkaną ze słów, zawartą w sposobie ich przekazywania.
Nie ulega wątpliwości, że dobre słowo wprowadza w świat wiary, nadziei i miłości, a złe może zranić, a nawet zabić. To, jak się porozumiewamy, jaka jest treść komunikatów, tworzy konkretną atmosferę. I tak, promieniujemy życiem lub siejemy śmierć.
To swoiste promieniowanie komunikacji rozpoczyna się we wnętrzu człowieka. Nim dojdzie do pierwszego aktu komunikacyjnego, tj. wypowiedzenia słowa, toczy się nieustanny proces, niekiedy przybierający postać walki między elementami niezharmonizowanego wnętrza. Ale to jeszcze nie jest najgłębszy poziom, na którym buduje się relacje z drugim człowiekiem. Jakość jej w istocie wyznacza stopień kontaktu z rzeczywistością osób wchodzących w dialog, czyli bliskość do prawdy (prawda jest tu rozumiana klasycznie, jako zgodność tego, co w umyśle, z tym, co jest w rzeczywistości).
A owa rzeczywistość już na poziomie zmysłów gra kluczową rolę. Bodźce płynące ze świata przez bramę zmysłów uruchamiają energię w organizmie, energię określaną mianem emocji.
Ponieważ jesteśmy nie tylko istotami zmysłowymi, lecz także rozumnymi, impulsy płynące z otoczenia są modyfikowane przez umysł. On, upraszczając, „nadaje” znaczenie bodźcom. Oczywiście, tak jak zmysły mogą łudzić, również filtr, jakim jest umysł, owa soczewka, przez którą oglądamy świat, może być zabrudzony.
Dlatego, aby kochać innych SŁOWEM, należy dbać o higienę zmysłów i wejść w proces świadomego kształtowania myślenia.
Do świata emocji nie ma bezpośredniego dostępu. Oczywiście można nimi manipulować, używając środków psychoaktywnych lub wykonując czynności kompulsywne, lecz jest to prosta droga do uzależnień. Natomiast pośrednio możemy modyfikować ich barwę i natężenie właśnie dbając o to, co dzieje się w zmysłach.
Proces niepotrzebnego uruchamiania zmysłowości w sposób klarowny przedstawił Ewagriusz z Pontu, a dziś analogicznie opisuje go psychologia poznawczo-behawioralna.
I tak, najpierw pojawia się impuls płynący z rzeczywistości. Jeśli na tym etapie odwrócimy od niego zmysły, np. wzrok, nie zaprzątnie on zbyt wiele uwagi. Jeśli jednak zatrzymamy się, rozpocznie się wewnętrzny dialog. Wówczas uruchomiona zostaje machina wydarzeń niechybnie prowadząca do złamania „abstynencji”. Kolejnym elementem tej zgubnej drogi będzie prawdopodobnie już nie spokojna rozmowa z pokusą, ale walka, która może się zakończyć przyjęciem do wnętrza człowieka niechcianego obrazu, słowa czy substancji. Jak to po walce, chwilowo może pojawić się ulga, lecz w dalszej perspektywie przegrana zaowocuje niechybnie niesmakiem do siebie, obniżeniem poczucia własnej skuteczności i kontroli nad rzeczywistością.
Przykładami przegranych walk tego typu są wszelkie uzależnienia, począwszy od behawioralnych, jak zakupoholizm czy niepohamowane jedzenie, a skończywszy na uzależnieniach od środków psychoaktywnych.
Najpierw jest impuls z otoczenia, atrakcyjna sukienka w witrynie sklepu, umiejętnie reklamowane jedzenie czy dobrze znany szyld restauracji. Jeśli osoba żyje w pełni świadomie tu i teraz, jest wstanie rozpoznać pierwszy docierający bodziec. Jeśli nie, to na etapie dialogu, walki, a zwłaszcza namiętności jest już najczęściej za późno, aby oprzeć się pokusie.
Prostym ćwiczeniem, które może pomóc w zdobyciu umiejętności koncentracji na tym, co do nas dociera, i umożliwić eliminację impulsów niepożądanych, jest trwanie w milczeniu, patrzenie na rzeczywistość i jej słuchanie. Patrzeć i słuchać, a nie obserwować czy nasłuchiwać, to ogromna różnica. Patrzenie i słuchanie tym się różnią od obserwacji i nasłuchiwania, że te ostatnie "włączają” mechanizm selekcji, patrzyć pod pewnym kątem, nasłuchiwać pewnych dźwięków. Jeśli chodzi o patrzenie i słuchanie po prostu trwamy w rzeczywistości. Warto rozpocząć ten trening choćby od dwóch minut dziennie.
Powstaje pytanie, na jakie myślenie zmienić to, które przynosi cierpienie, ból, rozczarowanie, a niekiedy wiele kłopotów. Jest to kwestia wyboru, decyzji. Ja wybrałam mentalność biblijną jako tę, przez którą chcę patrzyć na świat. W końcu tak się żyje, jak się myśli. A dla mnie wzorem człowieczeństwa jest Jezus Chrystus i tak pragnę żyć.
Oczywiście, jest to bardzo trudne. Metanoia, czyli zmiana sposobu myślenia na zgodne z postrzeganiem rzeczywistości ukrytym na kartach Biblii, wymaga dużo czasu, bo JEGO myśli nie są myślami naszymi (zob. Iz. 55, 8). Być może tu na ziemi dla nikogo nigdy proces ten się nie kończy. Z mojej perspektywy i doświadczenia wynika, że kształtowanie myślenia zgodnie z Biblią pozwala na wewnętrzne uporządkowanie świata uczuć (czyli emocji „przefiltrowanych” przez rozum).
Generalnie można powiedzieć, że czym realniejszy i w bardziej świadomy sposób (selekcja bodźców na poziomie zmysłów i świadomy wybór filtra odbierania rzeczywistości), tym nasza psychika staje się bardziej spójna, a świat energii wewnętrznych (emocji i uczuć) ustabilizowany.
I dopiero na tym etapie wewnętrznej integracji jest możliwa komunikacja na miarę człowieka, tj. komunikacja świadoma. W tym kontekście warto przypomnieć, że zgodnie z przekazem biblijnym będziemy rozliczeni z każdego wypowiedzianego SŁOWA (zob. Mt 2, 36). Jeśli w człowieku nie ma wewnętrznej harmonii, to emocje i uczucia nieosadzone w myśleniu opartym na PRAWDZIE pchają go do życiowych przepaści.
Mówiąc o porozumiewaniu się, nie sposób pominąć technik dobrej, prawidłowej komunikacji, takich na przykład, jak: klaryfikacja, parafraza, dowartościowywanie itd. Same w sobie są one neutralne, ale od wnętrza człowieka zależy, czy zostały użyte ku dobru drugiego czy też na jego zgubę. Tak jest m.in. z popularnymi od jakiegoś czasu technikami, których można się nauczyć w ramach tzw. treningu asertywności. Samo pojęcie „asertywność” jest rozumiane jako stanowienie czegoś z pewnością. W nurcie humanistycznym trening ten to nic innego, jak nabycie umiejętności stawiania granic w celu obrony własnej godności i godności drugiego. Ale już w perspektywie behawioralnej ten sam trening nabiera zupełnie innego charakteru. Kursy asertywności dla biznesmenów zawierają pewne elementy manipulacji, np. naukę sztuki uniku lub forsowana swojego stanowiska niekoniecznie zgodnie z zasadami fair play.
Powracając do głównego wątku tej refleksji, rozmowa z drugim człowiekiem to przede wszystkim emanacja własnego wnętrza na rozmówcę i próba odbioru jego świata wewnętrznego. Słowa są tylko lepszym lub gorszym nośnikiem. Oczywiście, dbanie o jakość werbalnego przekazu jest bardzo ważna, aby miłość do drugiego wyrażała się także w ułatwieniu mu zrozumienia tego, co chcemy przekazać. Dobra komunikacja to również usiłowanie zrozumienia tego, co ten drugi, inny, pragnie nam przekazać. Ta próba powinna być podjęta z intencją obrony wypowiedzi bliźniego, do czego zresztą zachęcał Ignacy z Loyoli. W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: “Każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie, a jeśli on ją rozumie źle, niech go poprawi z miłością, a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków, stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić (Św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 22) - KKK 2478.
Danuta Ługowska
Brak zemsty czy miłość od nowa?
Gdy podejmuję temat przebaczenia, chciałabym na wstępie odróżnić jego rozumienie jako aktu woli, decyzji o zaniechaniu zemsty na osobie krzywdziciela, od – niekiedy trwającego latami – procesu przebaczenia emocjonalno-uczuciowego. Przebaczenie psychiczne to wewnętrzne uwalnianie się od emocji i uczuć powstających pod wpływem doznanej krzywdy. Krzywdy zadanej także samemu sobie przez zaciągnięcie realnej winy.
Przebaczenie jako akt woli to oprócz zaniechania zemsty także wewnętrzna praca nad unikaniem myśli oceniających siebie lub inne osoby, fantazji dotyczących scen rewanżu lub samoponiżania. Praca nad światem myśli może skutecznie pomagać w procesie wychodzenia z uczuciowych skutków traumy związanej z doznaną krzywdą czy odczuwaną winą. Jednak mimo najlepszej woli przebaczenia często praca jedynie na poziomie wolitywno-poznawczym nie przynosi oczekiwanych skutków. Wystarczy znaleźć się w miejscu, gdzie się doznało krzywd, czy spotkać z osobą oprawcy lub zanurzyć w autoanalizie, aby emocje natychmiast wróciły, niekiedy nawet ze zdwojoną siłą. Żeby pozbyć się reakcji tego typu, ani sam akt woli, ani praca nad schematami poznawczymi nie wystarczą, konieczne jest przejście bardzo długiego procesu, którego owocem może być pamięć o bolesnych wydarzeniach, przeobrażona w cenne doświadczenie życiowe i całkowita wolność od posttraumatycznych emocji, nawet w sytuacji bezpośredniego kontaktu z krzywdzicielem czy głębokiej introspekcji (wglądu w głąb siebie).
Dlatego też zatrzymam się nie tylko nad przebaczeniem jako aktem woli, ale przede wszystkim jako procesem przeobrażenia trudnych odczuć, które pielęgnowane, żywione przez dłuższy czas – prowadzą do samozniszczenia.
Z tej perspektywy przebaczenie to nic innego jak wolność od poczucia winy i krzywdy. Jak to ktoś powiedział: na poczuciu winy i krzywdy nic nigdy nie zbudowano, choć mogą one zainspirować do zmiany kierunku życia.
Przebaczenie samemu sobie oznacza poznanie swojej realnej winy (odrzucenie fałszywej), zadośćuczynienie i rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Jest to naturalny cykl życiowy każdego człowieka, który po grzechu pierworodnym ma skłonność do upadków. Poczucie bezgrzeszności jest odrealnieniem i tym samym hamuje rozwój. Biblia określa je mianem zatwardziałości serca. Także niszczące jest nieustanne „pławienie się” w poczuciu winy, grzeszności.
Pierwsza z tych postaw – brak wejścia w proces przebaczenia sobie – już na etapie braku diagnozy winy, charakterystycznym dla osób o zatwardziałym sercu, powoduje głęboki egzystencjalny lęk. Nasza psychika potrzebuje katharsis, oczyszczenia – jeśli ten proces nie zostanie zainicjowany skruchą, wówczas podświadomość może odezwać się, w skrajnych przypadkach, nawet stanami urojeniowymi czy omamowymi. Przykładami osób, które ponoszą lub poniosły konsekwencje tego typu - konsekwencje braku ekspiacji za swoje winy są np. kobiety, które poddały się aborcji i nie „opłakały” swojej winy, czy takie postacie historyczne jak Iwan Groźny lub Stalin, którym w ostatnich latach życia towarzyszył gigantyczny lęk, w szczególności lęk przed zdradą, spiskiem, lęk przed nieuniknioną śmiercią.
Z kolei nieustanne „zanurzanie się” w ułomnościach natury ludzkiej – natury człowieka wygnanego z Raju – prowadzi do wewnętrznego bólu, smutku, a także lęku np. przed karą. U osoby, której psychikę zdominują te odczucia, może pojawić się kliniczny obraz depresji.
Natomiast przebaczenie drugiemu, czyli uwolnienie się od poczucia krzywdy ważne jest z tego powodu, iż żywienie takich odczuć, jak: nienawiść, zawiść, według wielu współczesnych psychosomatyków i mędrców, mam tu na myśli m.in. Dalajlamę XVI, jest energią uruchamiającą procesy samozniszczenia organizmu, np. proces kancerogenezy, odpowiedzialny za powstawanie nowotworów, w tym także nowotworów złośliwych.
Przebaczenie jest zatem zarówno aktem woli jak i pracą nad światem myśli, tym samym pośrednio – nad uczuciami, a także długim procesem leczenia emocji na drodze uzdrowienia duchowego lub w procesie terapeutycznym, socjoterapeutycznym, psychoterapeutycznym, jak również na drodze, niedawno odkrytej metody, pracy z traumą przez oddziaływanie na ciało pacjenta. Czym głębsze poczucie winy i/lub krzywdy, tym potrzebna jest dłuższa rehabilitacja.
Czym jest z kolei pojednanie?
Aby doszło do pojednania muszą być na to gotowe obie strony, zarówno pokrzywdzony, jak i krzywdziciel. Ten pierwszy osiąga tę gotowość przez przejście procesu przebaczenia, opisanego po krótce powyżej. Godność pokrzywdzonego musi być przywrócona przez ponowne panowanie nad światem myśli i czynami, a emocje i uczucia ustabilizowane.
Krzywdziciel z kolei powinien przejawiać oznaki skuchy. Jeśli nie widzi on swojej winy lub stwarza jedynie pozory świadomości popełnionego zła, wejście z nim w jedność jest ryzykowne. I nie chodzi tu o ryzyko powtórnego zranienia, bo miłość – jeśli istnieje – jest miłością do końca, aż do śmierci. Ale w gruncie rzeczy chodzi o dobro krzywdziciela, którego zatwardziałe serce przez akt pojednania, może stać się jeszcze bardziej zamrożone. Często się tak dzieje, że w wyniku przedwczesnego pojednania oprawca nabiera jeszcze głębszego przekonania o słuszności swojego postępowania. Pojednanie w szczególności z osobami przejawiającymi rysy osobowości antyspołecznej jest umacnianiem ich patologicznych mechanizmów funkcjonowania. Największy problem sprawiają uroczy (używając dawnej terminologii) psychopaci. Posuwają się często tak daleko w uzależnieniu od siebie innych i manipulacji otoczeniem, że kreując swój image, robią wrażenie bycia ofiarą, a faktyczną ofiarę obsadzają w roli winowajcy. Przebaczenie takiej osobie, jak każdej innej, jest konieczne choćby dla własnego zdrowia, ale pojednanie, próba wyciągnięcia ręki na zgodę może tylko wzmocnić chore mechanizmy oprawcy. Jest to niebezpieczne zwłaszcza wtedy, gdy nadal niszczy on ludzi, a środowisko, które powinno zareagować, nie zwraca na to uwagi, zaciągając tym samym winę za pomnażane zło – winę równą winie krzywdziciela.
Aby rozeznać tę sytuację, trzeba skrupulatnie badać własne motywacje. Trzeba sprawdzać, czy brak pojednania wynika z dobrze rozumianej, odpowiedzialnej miłości, czy też z chęci zemsty, a może z lęku o to, aby nie zostać powtórnie skrzywdzonym. Tylko motyw związany z miłością może być przyczyną braku pojednania. Tylko miłość brak pojednania usprawiedliwia.
Modelem takiego postępowania są przypadki, gdy osobie nie jest udzielone rozgrzeszenie w sakramencie pojednania. Bóg nigdy nie oddala od człowieka swojej miłości, ale w myśl tej miłości niekiedy nie może wejść w jedność z grzesznikiem, gdyż chce, aby się opamiętał, aby nie utwierdzał się złym.
Istnieje jeszcze jeden przypadek braku przebaczenia. Chodzi o nieprzebaczenie Bogu. Jest to unikatowy przypadek, w którym krzywdziciel nie jest krzywdzicielem, a ofiara jest ofiarą własnego skrzywionego obrazu Boga. Człowiek, czując się pokrzywdzonym przez Boga, najczęściej przeżywa ból, gniew, poczucie odrzucenia. Ów stan najlepiej wyraża pytanie stawiane przez ludzi w sytuacjach traumatycznych: „Gdzie jest Bóg?”. Lekarstwem na przebaczenie Bogu jest przede wszystkim ukształtowanie w swoim umyśle Jego biblijnego obrazu i odreagowanie w szczerej z Nim rozmowie emocji i uczuć do Niego kierowanych.
Podsumowując te rozważania, można powiedzieć, że przebaczenie jest warunkiem koniecznym i wystarczającym, aby po trudnych przeżyciach skrzywdzenia czy krzywdzenia powrócić do stanu równowagi psychicznej. By móc kochać wolnym od niszczących uczuć i emocji sercem, by zmartwychwstać. Pojednanie natomiast wymaga trzeźwego myślenia, roztropności, głębokiego rozeznania i odpowiedzialnej miłości. Dlatego można powiedzieć, że w każdym przypadku przebaczenia czy pojednania są one powrotem do miłości, miłością od nowa, choć czasem inaczej.
Danuta Ługowska
„Kochać, jak to łatwo powiedzieć...”
"Miłość" – najpopularniejsze, a zarazem najtrudniejsze pojęcie do opisania. Stan najbardziej pożądany, ale też niosący ze sobą wiele rozczarowań i zranień. Jest emocją czy aktem woli? Czy wierzą w nią ludzie dojrzali, czy też jest jedynie przywilejem młodości, naiwności, a może projekcją najgłębszego pragnienia.
Już starożytni próbowali podać klasyfikację typów miłości. Czy udało im się wyodrębnić wszystkie? Wymieniali miłość: erotyczną, pragmatyczną, przyjacielską, miłość traktowaną jako zabawę, altruistyczną, duchową, ogarniającą swym zasięgiem wszystkich ludzi i każdego człowieka zarazem.
Słowo „miłość” ze względu na szeroką gamę znaczeń występuje też w różnych kontekstach: partnerstwa, rodzicielstwa, przyjaźni... Robert Sternberg wyodrębnił jej trzy elementy, według których można uporządkować typy miłości. Są nimi: namiętność, intymność i zobowiązanie. Twierdzi, że dojrzała jej wersja to ta, w której wymienione jej komponenty stanowią jedno.
Niekiedy miłość jest postrzegana jako instynkt samozachowawczy, resentyment, tj. jako skłonność będącą pozostałością po niespokojnym dzieciństwie lub jest mylona ze współuzależnieniem.
Skąd ten gąszcz znaczeń i interpretacji zachowań, które kojarzy się ze słowem „miłość”?
Ludzie od wieków różnie rozumieli nie tylko pojęcie „miłość”, lecz także fundamentalne, w odniesieniu do niego, słowo „człowiek”. Dla niektórych jest on tożsamy ze światem własnych uczuć, dla innych jest myślą powstającą w świadomości, dla jeszcze kogoś innego – to duch zamknięty w ciele itd. Bez jasnego zdefiniowania, kim się jest, trudno wyznaczyć sens i cel życia, trudno wybrać rodzaj miłości, któremu będzie się hołdować.
W tym chaosie nie pozostaje nic innego jak podjąć fundamentalną decyzję dotyczącą rozumienia samego siebie, a co się z tym wiąże – zdecydować się na wybór typu i podmiotu miłości – miłości, która będzie motorem podejmowanych działań.
Kim jest dla mnie człowiek? To przede wszystkim towarzysz drogi przez życie, alter ego. Jednocześnie wielki – dzięki posiadaniu ducha, i pyłek w nieogarnionym wszechświecie, w czynach heroiczny i nikczemny, zagubiony i odnaleziony przez swego Stwórcę.
A miłość – nie jest ani samym uczuciem, ani jedynie aktem woli. Przejawia się w relacji osób, której obrazem jest jedność Trójcy Świętej – jest Osobą Trójjedynego Boga. Każde inne rozumienie miłości, z mojej perspektywy, rozczarowuje. Miłość Boga natomiast jest wieczna. To Ona jedynie może sprawić, że człowiek nie przeżywa wypalenia, nie gorzknieje. Bo miłość, wierząc słowom św. Pawła: nigdy nie ustaje, nigdy się nie kończy, wszystko przetrzyma... (zob. 1 Kor 13;1-13). Jest miłością, która daje się zabić i czyni to w pełni świadomie.
Obecnie trudno o taką miłość, bo i trudno o ludzi prawdziwie zanurzonych w modlitwie, w Bogu, świadomych i wolnych. A szkoda, bo koniec końców tylko taka miłość przetrwa, wszystko inne przeminie (zob. j.w.).
Dziś stosujemy wybieg w postaci stwierdzenia, że tylko Bóg może kochać bezwarunkowo, a my ludzie zawsze kochamy w sposób niedoskonały, tzn. warunkowo, wyznaczając granice miłości. Miłość stała się symetrią w dawaniu i braniu, oddaniem do momentu ochrony własnej wolności, dobrostanu, zachowania życia. Jakże to ubogie i prymitywne, i tak bardzo ogranicza człowieka w jego na wieczność przeznaczonym istnieniu. Karykaturalny obraz samego siebie i miłości sprawia, że staje się on niewolnikiem świętego spokoju, dobrostanu fizycznego i psychicznego, dobrobytu... Jednak taki model nie może zaspokoić i nie zaspokaja najgłębszych jego pragnień. Właśnie dlatego wielu ludzi przestało wierzyć w miłość. I słusznie, bo miłość niemająca korzeni w Bogu jest albo jej zubożałą wersją, albo nie jest nią wcale, niesie ze sobą rozczarowanie, rozgoryczenie, smutek, ból, a nawet rozpacz. Jedynie miłość czerpiąca życiodajne soki z Boga jest na miarę człowieka.
Otrzymać naturę Jezusa to ogromna łaska. Łaską jest myśleć tak jak On, czuć to, co On odczuwał do Ojca, siebie i ludzi, działać w kluczu miłości bezwarunkowej i bezgranicznej, stać się w pełni człowiekiem. Przyjęcie tej łaski gwarantuje świeżość w miłości mimo upływu lat. Innego jej źródła, z mojego punktu widzenia, po prostu we wszechświecie nie ma.
Danuta Ługowska
Jak Bóg zaplanował naszą „karierę”?
Słowo kariera kojarzy się z sukcesem, sławą, dobrobytem... Większość rodziców pragnie, aby dziecko osiągnęło wiele, by cel jego drogi był jasny i wyraźny, ścieżka życia prosta, płynna, bez większych trudności. A jaką „karierę” zaplanował dla nas Bóg? Czy ma ona coś wspólnego z marzeniami wielu ziemskich rodziców?
Patrząc na rzeczywistość i mądrość zawartą w Biblii, można wysnuć wniosek, że wybrał On dla nas inną drogę – drogę, która wiedzie przez wiele problemów, niewiadomych i niespodzianek. Czy jest zatem dobrym Ojcem? Czy jest dobrą Matką?
Trudne sytuacje, sytuacje krytyczne są naturalnym doświadczeniem od pierwszych chwil pojawienia się człowieka na świecie. Już poród jest postrzegany jako pierwszy kryzys rozwojowy, w którym nowo narodzone dziecko poza bezpiecznym łonem matki jest bombardowane strumieniem bodźców. Wielu myślicieli od pokoleń dostrzega, że rozwój to po prostu ból, ale także radość z osiągania coraz to doskonalszej jakości istnienia Zygmunt Freud wyróżnił pewne progi rozwojowe na płaszczyźnie psychoseksualnej: okres analny, oralny, faliczny, czas latencji oraz genitalny. Carl Gustav Jung na drodze do indywiduacji wskazał w sposób szczególny podświadome lub świadome zmaganie się z postaciami rodziców oraz wewnętrznym cieniem. Z kolei Erik Henri Ericson (model epigenetyczny) wymieniał osiem etapów ku pełni człowieczeństwa. Pierwszy kryzys jest według niego związany z formowaniem się podstawowej ufności, następny pojawia się w momencie, gdy dziecko próbuje poznawać otaczającą go rzeczywistość, a potem po raz pierwszy wejść w grupę rówieśniczą, kolejny dotyczy zdobywania w społeczności pewności siebie oraz informacji o własnych kompetencjach. Cztery ostatnie to: kształtowanie własnej tożsamości, wchodzenie w intymność z drugą osobą, kreatywność i ostatecznie czas dopełnienia życia przejawiający się bezinteresowną miłością i mądrością. Istotą kryzysów, w szczególności kryzysów tego typu, jest trudność w przyjęciu prawidłowej postawy, gdy w życiu pojawiają się nowe wyzwania rozwojowe oraz fiksacja (zatrzymanie się) na jednym z nich. Nowy czas jest zawsze trudnym momentem zmagania i niepewności.
Modeli teoretycznych przedstawiających dochodzenie do dojrzałości osobowej można odnaleźć w literaturze wiele, ale tworzenie ich listy nie jest tu potrzebne. Istotne jest to, że człowiek, aby w pełni stać się człowiekiem, w sposób naturalny musi przejść pewne bolesne etapy wspinania się na coraz wyższy poziom istnienia.
W życiu pojawiają się jednak także innego typu kryzysy, które mają charakter sytuacyjny. Może to być śmierć osoby bliskiej, utrata zdrowia, majątku itd. Są to często momenty beznadziei, rozpaczy. Tu drogą wyjścia jest poddanie się bolesnemu procesowi odrywania od osób, w tym samego siebie, rzeczy, marzeń, wyobrażeń i dotarcie do rzeczywistości oraz jej zaakceptowanie. Pierwszym etapem po stracie jest zwykle swego rodzaju szok, niedowierzanie, poczucie odrealnienia. Jako kolejny przychodzi czas, w którym zamrożone emocje – na skutek przeżytej traumy – przebijają się do świadomości i są na tyle silne, na ile w oczach konkretnej osoby strata była znacząca. Potem przychodzi czas niekończących się opowiadań o tym, co się wydarzyło, które w pewnym momencie układają się w historię posiadającą głęboki sens. Podobnie jak w kryzysach rozwojowych zaprzeczenie żałobie lub fiksacja (zatrzymanie się) na którymkolwiek z jej etapów hamuje rozwój.
Kolejnym źródłem kryzysów może być nieprzebaczona krzywda lub noszone długi czas poczucie winy (nawet jeśli jest ono adekwatne do czynu). Wejście w proces przebaczenia komuś (krzywda) czy sobie (wina) jest konieczne – jeśli to nie nastąpi, wcześniej czy późnij rozpocznie się proces degradacji.
W kryzysy rozwojowe i życiowe jest wpleciona sfera duchowa i można powiedzieć, że każdemu z nich odpowiada pewien sposób działania różnych sił. Także sama droga duchowa posiada własną dynamikę kryzysów. Przez analogię do modelu Eriksona można wyróżnić osiem etapów życia duchowego. Pierwszym z nich jest zerwanie z uzależnieniem od zmysłów i wejście w świat ducha. Biblijnymi symbolami tego okresu są: wyjście Izraelitów z Egiptu oraz rezygnacja z zabezpieczeń, czego z kolei figurą biblijną jest opuszczenie przez Abrahama Ur Haldejskiego. Następny etap to czas wewnętrznych zmagań na początku drogi duchowej. Człowiek jest trapiony przeróżnymi pytaniami: czy nie lepiej było zostać w tym, co zniewalało, ale dawało względne poczucie bezpieczeństwa? Czy to, do czego się zmierza, jest realne do osiągnięcia i czy w ogóle istnieje? Cz świat duchowy, nie jest zwykłym wytworem wyobraźni? Na tym etapie człowiek przechodzi także swoiste „odtrucie” od tego, co zmysłowe. Jest to nieraz bardzo bolesne. W końcu może pojawić się bunt: po co nas wyprowadziłeś z Egiptu? Po to abyśmy pomarli na pustyni? To kolejny czas kryzysu.
Wreszcie to, co było nowe, staje się codziennością, w życie zaczyna wkradać się nuda. Nuda ta może sprawić, iż w umyśle pojawiają się bluźniercze czy erotyczne, wręcz obsceniczne myśli i/lub obrazy. Wyraźnie służą one temu, aby oddalić człowieka od Boga. Jeśli jednak, wzywając pomocy Pana, im się nie ulegnie, wcześniej czy później powraca wewnętrzny pokój. Ten etap może być długi i służy ukształtowaniu pokory, czyli prawdy o Bogu, sobie, ludziach, oraz wytrwałości w walce duchowej. Pokora i wytrwałość są konieczne na dalszych odcinkach drogi.
Po walce wewnętrznej – walce z myślami i obrazami – znów może przystąpić do ataku świat zewnętrzny ze swoimi iluzjami. Przed wejściem na drogę duchową kusił on zmysłowością, teraz powraca, ale często w bardziej wyrafinowanej postaci, próżnej chwały i władzy pod maską rzekomego przyjęcia krzyża odpowiedzialności, chciwości obleczonej w szaty przezorności, pychy pod pozorami fałszywej pokory i uległości dla zysku. Rozpoczyna się gra pozorów. Jeśli człowiek nie podda się tym ułudom, świat go wcześniej czy później „wypluje”, niestety może też zabić. Jeśli jednak przeżyje, pojawia się następny próg do przekroczenia. Zbudowany jest on z serii utrapień, wydarzeń, które mają sprowadzić go z drogi wiary, nadziei i miłości na bezdroża rozpaczy. Przejście tej ciemnej doliny owocuje kolejnym pejzażem na obranej drodze. Tym razem są to zielone pastwiska, na których niestety można spotkać głupców twierdzących, że „błogosławieństwo” na tym świecie, np. w postaci zasobności, „dobrych” układów itd., ma swoją kontynuację w zaświatach. A "Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują..." (Rz 8,28). Można napotkać także pochlebców, którzy mocno spowalniają drogę. Zresztą jedni i drudzy „pałętają się” na drogach wiary na każdym z możliwych jej etapów.
Przychodzi w końcu ostatni czas mierzenia się ze złem. Jest nim najczęściej umieranie i moment śmierci. Pojawiają się wątpliwości, czy Bóg rzeczywiście przebaczył grzechy - lęk o zbawienie, strach przed tym, co czeka po drugiej stronie życia. Może się też pojawić kuszenie do pychy i ostatecznego buntu wobec rzeczywistości, którą stworzył Bóg. Okres ten, przeżyty w zjednoczeniu z Bogiem, owocuje pokojem, wolnością, radością duchową płynącymi z malującej się perspektywy rychłego spotkania z Nim i w chwili śmierci zatopienia się w Miłości. Tu wędrówka duchowa osiąga swój kres.
Zatem życie na każdej płaszczyźnie obfituje w momenty zmagania i niepewności. Trzeba jasno powiedzieć, że kryzysy są immanentnym elementem życia. Jeśli ktoś ich nie doświadcza, nie dojrzewa tym samym w swoim człowieczeństwie. Złudzenie, że czas, w którym się wszystko dobrze układa jest jedynym okresem błogosławionym przez Boga jest myśleniem w kategoriach Starego Testamentu, według którego Bóg błogosławi pomyślnością. Symbolem Nowego Testamentu jest Jezus na krzyżu, który realizuje wolę Boga Ojca. W tej perspektywie czas kryzysów jest błogosławiony przez Ojca. Ukochane dzieci dojrzewają jako ludzie i dorastają do oderwania się od świata z jego zmysłowością, chciwością, zazdrością, pychą, rządzą władzy, prestiżu... Aby wolne, przede wszystkim od siebie, szły drogą duchową przez świat i pełne pokoju weszły w przyszły. Bóg chce dla swoich dzieci pełni na wieki, a nie chwilowych namiastek szczęścia. Jest najlepszym z Ojców i Matek.
Danuta Ługowska
Barwy rzeczywistości
My ludzie istniejemy, żyjemy, jesteśmy koroną stworzenia tu na ziemi. Jednak wkrótce po przyjściu na świat dociera do nas niemal ze wszystkich stron informacja, że wcale nie jest z nami tak dobrze. Otoczenie emanuje nieakceptacją rzeczywistości, w różnych jej odsłonach, a mały człowiek, pozbawiony abstrakcyjnego myślenia, przyjmuje bezkrytycznie skrzywiony obraz świata.
I tak, z pokolenia na pokolenie jest przekazywane rozgoryczenie: nie tak powinno być, jak jest, starość Panu Bogu się nie udała itd. Takie i podobne przeświadczenia są jak samospełniająca się przepowiednia – prowadzą do lęku, depresji, agresji, zerwania relacji z Bogiem, a właściwie z Jego fałszywym obrazem, który zostaje przekazany w procesie – nazwijmy go – pseudosocjalizacji.
Zdeformowany obraz rzeczywistości generuje walkę o byt, znaczenie, posiadanie, ulotne poczucie wartości, kojarzone z odgrywaną rolą społeczną. Daj Boże, jeśli przynajmniej w obliczu śmierci nielicznym z nas uda się wszystko uznać za stratę ze względu na odkrycie wartości, jaką jest Bóg, a my w Nim (zob. Flp 3, 8).
Pokrewnym objawem zniekształconego obrazu świata, w tym własnego ja, jest odrzucenie faktu nieuniknionego cierpienia. W chrześcijaństwie określa się tę prawdę mianem krzyża. Skutkiem tego odrzucenia prawdy jest infantylne przeświadczenie, że życie to idylla, która nigdy się nie kończy. Pozory tego stanu rzeczy mogą się utrzymywać nawet dość długo, aż do wydarzenia granicznego – momentu, w którym rozpadnie się domek z kart. Jest to okres, dla rozwoju duchowego, bardzo dobry, pod warunkiem że zostanie przeżyty w perspektywie wieczności, a nie teraźniejszości. Czas próby wymaga zintensyfikowania wysiłków w celu głębszego poznania rzeczywistości i Boga. Najcenniejszy z tej perspektywy jest proces umierania i chwila śmierci. Te momenty mogą głęboko zanurzyć w prawdzie o Bogu i samym sobie.
Fałszowanie rzeczywistości to także pielęgnowanie przeświadczenia, że Bóg ma służyć jako talizman do jej zaklinania. Jeśli Bóg nie daje się wpisać w tę rolę, to – w oczach cierpiącego człowieka – z symbolu miłości staje się tyranem.
Zresztą, dobry Bóg, towarzysząc ludziom w ich drodze do Niebiańskiego Jeruzalem, okresowo spełnia ich zachcianki. Niemowlęciu duchowemu (zob. 1 Kor 3, 2) wydaje się, że jest wówczas prawdziwie kochane. Otrzymuje wymarzoną pracę, w finansach się układa, może się rozwijać według swoich pragnień, własnego planu na życie. Bóg w tych okresach przystosowuje się jakby do języka miłości” konkretnej osoby. Przystosowuje się, aby nie doznała wstrząsu na skutek nagłego rozpoznania pełnej gamy barw rzeczywistości. Lecz dobry Bóg w relacji z człowiekiem nie może pozostać na tym etapie działania. Ostatecznie, wcześniej czy później, pielgrzym musi ten świat, z jego ambicjami, opuścić. Do tego momentu powinien dojrzeć, aby chwila przejścia nie była totalnym zaskoczeniem, a może i porażką. Nieliczni otrzymują łaskę dobrej śmierci w młodym wieku, lecz w sposób naturalny przygotowanie do niej trwa przez proces obumierania na różnych płaszczyznach życia, w ciągu całego – niekiedy długiego – jego trwania.
Jeśli pod wpływem trudności pojawia się panika, Bóg znowu daje mleko zamiast pokarmu stałego (zob. 1 Kor 3, 2). Zaczyna na powrót “mówić” ludzkim „językiem miłości”. Te cykle mogą się powtarzać wielokrotnie. Wreszcie jednak przychodzi czas, w którym dopuszcza ostateczną barierę – śmierć. Czyni to dla dobra osoby. Odrywa ją od rzeczywistości ziemskiej, aby umożliwić istnienie w przestrzeni bez krzyża, bez cierpienia, na wieki w relacji ze sobą, o ile człowiek na tę więź ostatecznie się zdecyduje.
Najpoważniejszą konsekwencją zniekształcenia prawdy o świecie jest brak wiary w miłość, w głębokie relacje. W to miejsce wkrada się wewnętrzny przymus realizacji zadań, przynoszący jak każdy narkotyk jedynie chwilową ulgę.
Gdy przychodzą sytuacje trudne, graniczne, po stronie nas, ludzi, pojawia się często pytanie: gdzie jest Bóg? Choć to właśnie w tych momentach, niekiedy momentach dramatycznych, może rozpocząć się właściwe dorastanie do wieczności. Rzeczywistość z wpisanymi w nią cierpieniem i śmiercią przedziera się do świadomości. Po co? Po to, aby człowiek w bezsilności i bezradności przestał nią manipulować, kontrolować ją czy jej zaprzeczać. Niektórzy jednak nie dają za wygraną i aż do śmierci walczą, trwając w nieprzebaczeniu Bogu, nałogach, zawiści itd. Inni się poddają i jest to ich największe zwycięstwo. Poddają się w walce z Bogiem. A on zamiast zmieniać fakty czy uchronić przed cierpieniem, pokazuje jak można wejść w rzeczywistość taką, jaką ona jest, i zmartwychwstać wraz z Nim. Bóg, choć potrafi uciszyć wzburzone fale i wicher, rozmnożyć chleb i wskrzesić, a nawet stworzyć cały wszechświat, nie posługuje się tego rodzaju władzą, aby zbawić człowieka. Jego metodą jest zanurzenie się w przestrzeni i czasie, w których żyje człowiek – zanurzył się w najciemniejszych zakamarkach tej czasoprzestrzeni, nie bez trwogi, mającej swe źródło w pełnej świadomości zła istniejącego w świecie – zła, które za chwilę miało rozszarpać jego ciało, wszedł w śmierć (zob. Łk 22, 44; Mt 26, 36–46).
Skąd w nas tyle walki z Bogiem – walki przejawiającej się w nieakceptacji rzeczywistości?
Uświadomienie sobie, że ziemska rzeczywistość jest przesiąknięta złem i śmiercią, budzi niepokój, trwogę. Lecz reakcją człowieka na ten fakt często nie jest posłuszeństwo ze względu na miłość do Ojca, jak miało to miejsce w przypadku Jezusa czy jego figury starotestamentalnej - Hioba, ale bunt, pycha, która wywołuje fobie przed szeroko rozumianą śmiercią.
Na marginesie warto zauważyć, że między historiami Jezusa i Hioba jest pewna różnica. Jezus przechodzi przez dolinę śmierci i wyprowadza z niej życie. Hiob dzięki temu doświadczeniu poznaje Boga. Analizując doświadczenia tych dwóch postaci, można powiedzieć, że otworzenie się na Boga w owej ciemnej dolinie (zob. Psalm 23), prowadzi do głębokiego poznania jego prawdziwego oblicza, tym samym do życia.
Powróćmy do człowieka. Niestety, często źródłem jego pychy jest nadinterpretacja ludzkiej kondycji, próba uniezależnienia się od Boga oraz wynikający z tego Jego zafałszowany obraz. Z kolei przyczyn lęku można, w tym przypadku, doszukiwać się w konfrontacji fałszywych wyobrażeń z rzeczywistością. Taki sposób przechodzenia przez dolinę śmierci pozostawia człowieka w niej na zawsze.
I tak, nie magiczna interwencja w trudną sytuację jest domeną Boga, ale wyprowadzanie życia ze śmierci. Z pełnej gamy barw rzeczywistości tej, która jest Światłością zwyciężającą w niej mroki ciemności (zob. J 1, 1–14).
W perspektywie duchowej nie jest istotne, czy osoba chora śmiertelnie zostanie uzdrowiona czy umrze. Ważne jest to, aby zobaczyła rzeczywistość opromienioną blaskiem zmartwychwstania, rzeczywistość wyśpiewującą hymn chwały Bogu i aby zdążyła do tego chóru dołączyć.
Danuta Ługowska
Wstyd, wina, a może pustka?
Współcześnie pojęcia wstydu, winy oraz żalu i skruchy tracą powoli na znaczeniu. Czy stanowią one jedynie element językowy przemijającej kultury judeo-chrześcijańskiej, a może zawierają w sobie treści, wymagające użycia nowej terminologii? Spróbujmy odpowiedzieć na tak postawione pytanie.
Niewątpliwie przeżywanie uczuć oraz próba ich nazwania są uwarunkowane kulturowo.
W szczególności procesy te wiążą się z przyjmowaną, w danym kręgu kulturowym aksjologią (systemem wartości). Tej zasadzie podlegają w sposób szczególny: wstyd, wina, żal oraz skrucha.
Wstyd to nic innego jak wewnętrzny stan organizmu, spowodowany świadomością postępowania niewłaściwego w perspektywie wartości i norm przyjętych przez konkretną społeczność. Jej elementem składowym jest lęk przed utratą dobrej opinii w oczach innych.
Poczucie winy, z kolei, pojawia się, gdy osoba przekracza normy prawne lub moralne, uprzednio przez nią uwewnętrznione, chce za nie zadośćuczynić i poddać się karze. Natomiast żal i skrucha to subtelniejsze od winy, poczucie braku wewnętrznej harmonii między postępowaniem a uprzednio przyjętymi wartościami i normami.
Wstyd, poczucie winy oraz żal i skrucha mają podłoże społeczne, są pewną wyuczoną reakcją, mniej lub bardziej subtelną,na przekroczenie obowiązujących, uwewnętrznionych czy też nie, wartości lub norm. I tak np. u wyznawców judaizmu i religii od niego pochodnych charakterystyczną reakcją – na przekroczenie normy obowiązującej w ramach systemu religijnego – jest przeżycie winy, w innych religiach, np. na terenie Japonii, dominuje wstyd.
Wstyd oraz przeżywana wina prowadząca do żalu i skruchy, w zależności od kultury, nie tylko występują one z różną częstotliwością, lecz także przyczyna ich powstawania lub brak występowania (jak się wydaje, do tego zmierza współczesna kultura tzw. krajów rozwiniętych) są uwarunkowane mentalnością, czyli sposobem myślenia, a co za tym idzie – postrzegania rzeczywistości oraz norm w myśl których funkcjonuje dana społeczność.
Aby pewien system norm, praw, wartości mógł zostać uwewnętrzniony, aby osoba, przekraczając daną normę, odczuła wstyd, poczucie winy, żal czy skruchę, norma ta musi po pierwsze funkcjonować w danej kulturze, po drugie konkretny system społeczny musi być na tyle stabilny, aby proces internalizacji (uwewnętrzniania) był bardziej dynamiczny niż zmiany kulturowe. Prościej można powiedzieć, że tym, co zabija wstyd, poczucie winy, odczucie żalu czy skruchy jest relatywizm oraz zastraszające tempo zmian cywilizacyjnych szczególnie w obszarze systemów wartości.
W epoce w której brakuje jakiejkolwiek, choćby względnej, stałości oraz różnorodność propozycji wartościowania świata jest ogromna, procesy psychiczne i duchowe okazują się zbyt powolne, aby zasymilować daną wartość czy normę. Z kolei przekroczenie nieuwewnętrznionej wartości czy normy nie niesie ze sobą konsekwencji w postaci dyskomfortu wewnętrznego, nie pociąga za sobą wstydu, winy, żalu czy skruchy.
Podstawowym paradygmatem (wzorcem kulturowym) stała się zmienność, a jej owocem jest niepewność egzystencjalna, niepokój, brak fundamentalnego poczucia bezpieczeństwa. Zarówno w życiu zawodowym jak i osobistym nie ma czasu, aby przekroczone, odrzucone lub niezrealizowane wartości czy normy mogły zaowocować wstydem, poczuciem winy, żalem, skruchą. Dlatego też trudno o zmiany fundamentalne w życiu wewnętrznym współczesnego człowieka, który jeśli nawet szczerze ich pragnie, to one są dla niego nieosiągalne. Stąd często racjonalizuje, na różne sposoby, swój nieuporządkowany styl bycia i działania. Na gruntowne zmiany potrzeba dużo czasu, a ten ostatni jest dziś towarem deficytowym.
Przyczyną braku realnych zmian jest zatem fakt zaniku istotnego elementu w procesie motywacyjnym. Uczucia wyższe (stan organizmu – m.in. wina, żal, skrucha – powstający pod wpływem przekroczenia uwewnętrznionych wartości i norm) są jedną z przyczyn tego, że człowiekowi się po prostu chce. Jeśli ich zabraknie, to nawet atrakcyjność celu i wysokie prawdopodobieństwo jego osiągnięcia mogą okazać się niewystarczające do podjęcia efektywnego działania prowadzącego do rzeczywistej zmiany jakości życia .
Powstaje pytanie, czy ten proces zmierzający w kierunku braku odczuwania poczucia wstydu, winy...) jest pozytywnym zjawiskiem kulturowym? Czy jest tak, że sprzyja on prawidłowemu rozwojowi indywidualnego człowieka, uwalniając go od wewnętrznego dyskomfortu wywołanego normami kultury, zwłaszcza judeo-chrześcijaskiej? Żyjemy przecież w okresie postchrześcijańskim, jak to określił o. Raniero Cantalamessa. Zatem może i grzech, kojarzony tradycyjnie z poczuciem wstydu, winy, żalu, skruchy, należałoby odrzucić jako zrelatywizowany do norm i wartości asymilowanych jedynie przez daną kulturę?
Spróbujmy zatem wyeliminować wstyd, winę, żal i skruchę z naszej egzystencji, a pojęcia określające te stany – z języka. Okazuje się, że i tak pozostanie zjawisko, którego występowaniu, w doświadczeniu ludzi wielu kultur, nie sposób zaprzeczyć. Chodzi o pustkę egzystencjalną. Pojawia się ona na skutek braku internalizacji, integracji oraz realizacji fundamentalnych norm (choćby prawa naturalnego) i wartości (obiektywnej ich hierarchii). Biorąc pod uwagę to uniwersalne zjawisko, można powiedzieć, że dziś, aby w sposób czytelny mówić o konsekwencjach grzechu, lepiej przywołać doświadczenie pustki egzystencjalnej, przejawiającej się w poczuciu braku tożsamości, celu i sensu życia, niż odwoływać się do doświadczenia wstydu, winy, żalu czy skruchy. Wydaje się, że skuteczniej można doprowadzić współczesnego człowieka do wiary w Boga, przywracając mu tożsamość syna czy córki Miłującego Ojca, niż pobudzając go do poczucia wstydu, winy, żalu czy skruchy, z powodu przekroczenia zasad czy braku realizacji wartości religijnych. Zresztą odczucia te coraz częściej już nie towarzyszą dzisiejszemu człowiekowi, żyjącemu w chaosie czasów cywilizacji schyłkowej.
W Piśmie Świętym czytamy: prawo nikogo nie doprowadziło do doskonałości (Hbr 7, 19) oraz nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znów pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów... (Rz 8,15). Orygenes, komentując Pieśń nad pieśniami, zauważa, że: dusza musi poznać siebie samą i dbać o samopoznanie przez ćwiczenie się w nauce, przez naukę Bożą, oraz pogrążyć się w Duchu Bożym oraz w duchu przybrania za synów (Orygenes, Komentarz do Pieśni nad Pieśniami. Homilie do Pieśni nad Pieśniami, Wydawnictwo WAM, Kraków 1994, s. 99). Stwierdza on także: jeśli bowiem nie poznasz siebie samej i żyć będziesz, nie znając siebie, [...] oczywiście nie będziesz mieć własnego namiotu, lecz tułać się będziesz po namiotach pasterzy i przy namiocie tego czy innego pasterza będziesz paść kozły, zwierzę niespójne, biegające luzem i skłonne do grzechu. Będziesz znosić taką sytuację dopóty, aż realnie i na własnej skórze przekonasz się, jak wielkim nieszczęściem dla duszy jest nieznajomość samej siebie i swojego piękna, dzięki któremu góruje nad innymi... (tamże, s. 92),
Wydaje się, zatem, że utracenie tożsamości (jej nieznajomość), a za nią celu i sensu życia, jest podstawową konsekwencją grzechu, tj. odłączenia się od Boga.
Tak więc współcześnie możemy zrobić milowy krok w rozumieniu skutków grzechu. Już nie kulturowo uwarunkowane uczucia powstające na bazie przekroczenia zinternalizowanych (uwewnętrznionych) przez kulturę lub jednostkę wartości czy norm jest podstawową jego konsekwencją, na poziomie doświadczenia egzystencjalnego, lecz “dojrzałym owocem” grzechu jest przeżywana przez osobę pustka egzystencjalna, niezależnie od szerokości geograficznej, na której dana osoba mieszka.
Czasy się zmieniają, a wraz z nimi przyjmowane przez ludzkość wartości i normy, postęp cywilizacyjny jest zawrotny, ale grzech i jego dojrzały owoc wydają się niezmienne. Jest nim utrata własnej tożsamości, a co się z tym wiąże – celu i sensu
Danuta Ługowska
Bogacze, nędzarze i rywalizacja
Bogactwo to wszelkie posiadanie różnorakich dóbr, w dużej ich liczbie – dóbr materialnych, a także kulturowych, w tym duchowych. Rywalizacja natomiast jest ubieganiem się o to, aby tych dóbr zdobyć jak najwięcej. Może ona wynikać z chęci bycia lepszym od innych, niekiedy z potrzeby wzbudzania zazdrości. Dla podkreślenia, czym jest rywalizacja, a czym ona nie jest, zobaczmy – dla kontrastu – co oznacza prawidłowy rozwój. Jest on próbą optymalnego zaktualizowania swoich możliwości, bez odniesienia do innych, bez porównań i chęci wzniecania konkurencji.
Niekiedy twierdzi się, że rywalizacja i konkurencyjność dynamizują rozwój, lecz nie jest to prawdą. Tak, dynamizują realizację zadań, ale nie rozwój osobowy. Ten ostatni często, niestety, uniemożliwiają. Najlepszym tego przykładem są osoby wypalone, obecni lub dawni pracownicy korporacji, po wieloletnim zaangażowaniu w rozwój firmy, której ostatecznym celem jest zysk, a nie we własny – budowany na uwewnętrznionym obiektywnym systemie wartości.
Rywalizacja i konkurencja to rodzaj nacisku na osoby mające niski poziom akceptacji miejsca w rzeczywistości, które zajmują ze swej natury, bądź żyjących pod nieustannym pręgierzem lęku. Człowiek wolny dysponuje wewnętrzną motywacją do tego, aby być twórczym niezależnie od wpływu otoczenia i miejsca, w którym się znajduje.
Po tym krótkim wyjaśnieniu pojęć zatrzymajmy się nad procesem bogacenia się i stanem, który można scharakteryzować jako bycie bogatym. Osiągniecie bogactwa kojarzono często z łudem szczęścia, choć dziś coraz częściej wiąże się je z pewnymi zabiegami mającymi na celu doprowadzenie do zdobycia różnego typu dóbr – co z kolei kojarzone jest z rywalizacją i konkurencyjnością. Rywalizacja o dobra w postaci ich społecznego symbolu, jakim jest pieniądz, pozwala w pewnym sensie żyć tu i teraz (dobra duchowe również dostępne są często na drodze materialnej, uczestnictwo w spotkaniach i rekolekcjach wiąże się z kosztami). Często pozwala na życie bezrefleksyjne, choćby bez zastanawiania się nad śmiercią, która – o czym dobrze wiedzieli ludzie w średniowieczu – wszystkich zrównuje.
Bogactwo koncentruje na egzystencji w czasie, ale odrywa – można powiedzieć metaforycznie – od przestrzeni. Z czasem wszystko wydaje się możliwe. Wszystko można załatwić i osiągnąć dzięki pieniądzom i wpływom, dzięki posiadanej pozycji w społeczeństwie czy władzy. Człowiek staje się powoli niczym Bóg, traktując innych jako mniej wartościowych i mniej godnych. Problem jednak w tym, że w świecie, osób, które chcą uzyskać status pseudobogów, jest wiele. Rozpoczyna się rywalizacja i konkurencja, a im większy majątek, wyższe stanowisko, tym staje się ona bardziej zacięta.
Można powiedzieć, że są dwie odsłony zezwierzęcenia człowieka. Jedną jest bogacz, który przypisuje sobie boską władzę, co w konsekwencji prowadzi go do zachowań zwierzęcych. Drugą – nędzarz, który nie przeżywa swego położenia jako ubóstwa, czyli posiadania wszystkiego w Bogu, i także w ten sposób niszczy swoje człowieczeństwo. Nędzarzem nie jest zatem ten, kto po prostu nie posiada dóbr, ale ten, kto ich nie posiada, a złożył w nich całą swą nadzieję. Wśród osób bezdomnych, tak jak i żyjących na bardzo wysokim poziomie materialno-kulturowym, w tym duchowo-finansowym, można zauważyć niekiedy ostrą rywalizację i konkurencję. W wypadku tych pierwszych – będzie to walka o większy posiłek w jadalni, o lepsze miejsce w noclegowni, czy też ubranie w punkcie wydawania odzieży. Drudzy będą walczyć o większe znaczenie, posiadanie, władzę nad innymi, o status nadludzi, w takim czy innym wymiarze, co już nie raz się zdarzało i zdarza w historii, zarówno w mikro-, jak i makroskali. Pogoń ta w jednym i w drugim przypadku często przeradza się w manię.
Wśród nędzarzy, na co dzień, walka ta przejawia się częściej w postaci bezpośredniej agresji. Wśród bogaczy przybiera ona formy bardziej nie wprost: manipulacji, intryg itp. Ale w obu przypadkach to ta sama agresja – tylko w swej innej odsłonie, agresja, u której podłoża leży lęk, w szczególności lęk przed wyeliminowaniem czy utratą pozycji w grupie, bezużytecznym przemijaniem, ostatecznie po prostu lęk przed śmiercią. Nie tylko zatem śmierć zrównuje bogacza z nędzarzem, lecz także ich stosunek do dóbr, nienawiść jawna czy też skrywana do drugiego człowieka, postrzeganego jako rywala czy konkurenta.
Pojawia się pytanie: czy można być bogatym lub biednym i być w pełni człowiekiem i chrześcijaninem? Ani bieda, ani bogactwo nie determinują tego, kim człowiek jest. Jedynie stosunek do nich, do tych często chwilowych okoliczności, sprawia, że albo stajemy się prawdziwymi biedakami tego świata, schylonymi do samej ziemi w walce o to, co symbolizuje pieniądz, albo uczymy się kochać, a pieniądz staje się środkiem do realizacji celu, jakim jest miłość do Boga i człowieka.
Nie możecie służyć Bogu i mamonie (Łk 16, 10–13). Co znaczy służyć? To być zaangażowanym, do czegoś lub komuś użytecznym, dyspozycyjnym, poświecić się dla jakiejś sprawy, być czyimś sługą. Można służyć do czegoś ze swej natury, jak np. nóż służy do krojenia. My ludzie, wydaje się, że służymy z natury do tego, by kochać. Nóż jednak nie decyduje o tym, jak zostanie wykorzystany. Człowiek w swej wolności jest do tego zdolny i może kochać to, co chce, tego, kogo chce. Miłość dla człowieka to wybór. Może służyć albo Bogu, albo mamonie, może iść drogą miłości albo egoizmu.
To, kiedy w przeżywaniu n.p. prestiżu, jesteśmy w duchu Boga, doskonale pokazał Kiko Arguello, założyciel Drogi Neokatechumenalnej, w czasie uroczystości nadawania mu tytułu doktora honoris causa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w 2013 r. powiedział: Jestem ubiczowany, czuję się jak ten, którego przywiązali do kolumny i go biczowali, każda pochwała to jest jeden bicz, uderzenie. Ja jestem grzesznikiem, dla mnie ubrać się w togę i tu stać to cierpienie. Jako chrześcijanin nie oczekuję niczego innego tylko prześladowań. Jako chrześcijanin powinienem iść śladami Chrystusa, który był znienawidzony, znienawidzony i prześladowany. To jest duch Boga w przeżywaniu sytuacji wyróżnienia. Jeśli w ten sposób nie przeżywa się zaszczytów, lepiej od nich po prostu uciec. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? (Mt 16, 26 a) Podobne intuicje można odkryć w drugim tygodniu Ćwiczeń Duchowych Ignacego z Loyoli, w medytacji o Dwóch Sztandarach.
Między światem widzianym przez pryzmat mamony i tym postrzeganym przez pryzmat Boga istnieje ostra granica. Czy zatem zawsze zaszczyty, pieniądze lub ich brak są czymś złym? Raz jeszcze trzeba to podkreślić – o tym decyduje sposób przeżywania. Czy są one przyjmowane w duchu pychy czy prawdziwej pokory, czyli głębokiej świadomości własnych ograniczeń, swojej kruchej natury.
Niezależnie od tego, czy jesteśmy bogaci czy biedni, czy posiadamy prestiż społeczny czy też nie, zadanie stojące przed chrześcijaninem jest jedno. Walczyć o niezależność od okoliczności, bo te są zmienne, aby w wolności kochać. Osiągniecie takiego stanu jest równe życiu bez lęku. Stan ten jest wyłącznie darem dobrego Boga. W gruncie rzeczy jest to przekroczenie praw biologicznych. To one, tak mocno nas trzymając w niewoli lęku przed śmiercią, sugerują, że po śmierci biologicznej nie ma nic. Tym samym walka o przetrwanie tu, na ziemi, staje się jedyną perspektywą, innej nie ma, więc trzeba maksymalnie skorzystać z tego życia. Wyzwolenie z lęku przed śmiercią to dar głębokiej wiary w Tego, który zmartwychwstał. To egzystencjalne doświadczenie spotkania z Tym, który zwyciężył śmierć. Bez daru głębokiego spotkania z Nim, uwolnienie od lęku nie jest możliwe. Uwikłanie w lęk jest tak bardzo naturalne i tak mocno wpisane w naszą zwierzęcą naturę, że osoby, które ją przekraczają np. w akcie heroicznego oddania życia za drugiego, są w sposób szczególny honorowane przez społeczeństwo.
Z tej perspektywy bogacz i nędzarz, jeden i drugi, cały czas boją się tego samego: pogardy, oplucia, wyeliminowania, nędzy, śmierci itd. Są oni w tej samej niewoli – niewoli lęku przed śmiercią. Różnica między nimi polega prawdopodobnie jedynie na tym, że ten pierwszy na lęk reaguje nadaktywnością, a ten drugi – stuporem. Dlatego jeden zdobywa, a drugi, jak na ruchomych schodach, nie poruszając się w górę, zjeżdża w dół.
Kim jest zatem człowiek prawdziwie bogaty? Jest nim ten, który nie walczy o przetrwanie, o relacje, o wartości, ale posiada głębokie relacje, realizuje wartości i cieszy się posiadanymi dobrami, wykorzystując je dla własnego, dobrze rozumianego dobra i dla dobra innych. Tak rozumiany stosunek do dóbr można odnaleźć w słowach Jana Pawła II do kapłanów: w rzeczywistości tylko ten kto kontempluje i przeżywa tajemnice Boga jako jedyne i najwyższe Dobro, jako prawdziwe i ostateczne Bogactwo, może zrozumieć i praktykować ubóstwo, które z pewnością nie oznacza pogardy i odrzucenia dóbr materialnych, lecz posługiwanie się nimi z wdzięcznością i serdecznością, a jednocześnie radosne wyrzeczenie się ich z wielką wewnętrzną wolnością, czyli zgodnie z wolą Boga i Jego zamysłem(PDV 30).
Dla człowieka prawdziwie bogatego istnieje także konkretna granica posiadania. Pismo Święte daje wyraźną wskazówkę, gdzie się ona znajduje:
Nie dawaj mi bogactwa ni nędzy,
Żyw mnie chlebem niezbędnym,
Bym syty nie stawał się niewierny, [...]
Lub z biedy nie począł kraść,
I imię mego Boga znieważać.(Kp 30, 8b–9)
Danuta Ługowska