top of page

   Często zastanawiam się  nad właściwym momentem, by coś zrobić i wszystko odkładam na tę właśnie odpowiednią chwilę. Ale kiedy tak czas upływa widzę, że często te momenty przepływają mi przez palce, a czas nie staje w miejscu tylko płynie dalej. Cóż wyszło długo, a i tak  starałam się streścić i wielu rzeczy nie opisałam i nie wymieniłam, i nie wymieniłam wielu osób, którym powinnam podziękować.

Dzielna Wojowniczka i Jej Mały Anioł :)

   Historia, którą opiszę może wydawać się podobna do wielu innych, ale dla mnie  taką nie jest, bo jest moja i mojej śp. Mamusi Hani (rok 1966 -  na świecie pojawia się Dzielna Wojowniczka). Hania, tj. moja Mamusia od początku swojego życia dzielnie przyjmowała doświadczenia, które przyniósł jej los nie pytany wcale o zgodę. W 1985 roku pojawia się pierwszy Cud w jej życiu - moja starsza Siostra, a w 1987 drugi Cud - tj. ja Ania, Mały Anioł Dzielnej Wojowniczki. W kolejnych latach 1993, 1995, 1997 Trzeci, czwarty i piąty Cud - to moje młodsze rodzeństwo. Wspominając dzieciństwo, pamiętam, że mój dom rodzinny postrzegałam jako normalny, że to tak ma być, że taką rodzinę wymarzyła sobie moja  mama. Niestety z biegiem czasu moja Dzielna Wojowniczka zaczęła tracić siły. Pomocy nie miała  znikąd. Każdy myślał o sobie. Każdy przerzucał odpowiedzialność na drugiego i zaczyna się spadanie  Dzielnej Wojowniczki na dno rozpaczy. Demony smutku ogarniały jej życie. Wszelkiego rodzaju ukojenie i rozluźnienie znalazła w magicznej miksturze, która pozwala na beztroski sen i brak odczuwania bólu, jaki zadawały jej demony seksu, agresji, nienawiści, braku odpowiedzialności, braku miłości, braku akceptacji samej siebie. Przyszedł moment, gdy zdecydowała się  oddać swoje “Cuda”, wierząc, że będą dobrymi ludźmi, że Bóg się nimi zajmie. Nie chciała na siłę walczyć, bo wiedziała, że nic im nie może zapewnić. Życie ciągle na walizkach i w strachu, smród magicznych mikstur i tytoniowej mgły, tego nie chciała dla swoich dzieci.  Dwoje dzieci pozostało razem, kolejne dwa “Cuda” także odeszły razem, a najmłodszy “Cud” pozostał sam. Dzielna Wojowniczka wyrusza w świat w poszukiwaniu „tego” lepszego świata, ale i tu niestety trafia na toksyczne środowisko, które utwierdza ją tylko w przekonaniu, że świat nie jest  dobry i piękny, że otoczenie żyje demonami rozpusty, kłamstwa, przemocy, poniżenia, agresji.  Mama jest chora, odchodzi coraz bardziej w piekło cierpienia.

   W tym czasie Mały Anioł wychowywał się w Domu Dziecka prowadzonym przez zakonnice. Miał „jakoś” ukształtowaną wizję dobrego życia. Ale czegoś mu brakowało. Z roku na rok rośnie w nim pragnienie, by odnaleźć Dzielną Wojowniczkę i tak też się dzieje. Kiedy Mały Anioł i Dzielna Wojowniczka stanęły naprzeciw siebie, w oczach Mamy pojawiły się łzy wzruszenia, mimo iż była “zalana” magiczną miksturą, to widziałam jak jej dusza się wzruszyła. Mały Anioł jednak był rozczarowany niestety (trudno się do tego przyznać, ale tak było). Choć też zaczął płakać, to były to łzy żalu i zawodu, że Mama jest ciągle w świecie pełnym demonów. Jednak małymi krokami Mały Anioł nawiązywał coraz bliższą relacje z Dzielną Wojowniczką. “Zaciągnął”  ją do Kościoła i kazał się modlić, żałować za wszystko co zrobiła swoim pięciu “Cudom”. Nie chciał słuchać wymówek, usprawiedliwień, czuł się bardzo skrzywdzony. Tak naprawdę po prostu nie umiał słuchać ani kochać. Nie potrafił akceptować świata, który wybierała Mama. Dzielna Wojowniczka znosiła cierpliwie te wszystkie niedowierzania, krzyki i obwiniania, bunty i agresywne słowa, postawy. Mały Anioł był tak wściekły na Dzielną Wojowniczkę, że niestety życzył jej śmierci, aby nastał wymarzony święty spokój. Prawie dziesięć lat nam zajęło, by wejść na wspólną drogę, drogę miłości, którą jest BÓG.

   Dwa lata temu wstąpiłam do klasztoru kontemplacyjnego. Przed wstąpieniem pojechałam do Dzielnej Wojowniczki i powiedziałam Jej, że szczerze  wybaczam i poprosiłam o Błogosławieństwo. Mama nie mogła pogodzić się z moją decyzją, jednak uważała, że z Wolą Bożą się nie dyskutuje. Po upływie dwóch miesięcy Dzielna Wojowniczka przyjechała do mnie do klasztoru wraz z moją Przyjaciółką Anią (razem się wychowywałyśmy w domu dziecka) i Jej mężem Arkiem. Nie wierzyłam w to, że Mama przyjedzie. Często coś obiecywała, a potem tego nie realizowała.  Kiedy usłyszałam, że przyjechali goście spojrzałam w okno i za bramą dostrzegłam kobietę. Ledwo rozpoznałam w niej moją Dzielną Wojowniczkę. Bardzo się ucieszyłam, a zarazem zaniepokoiłam i zmartwiłam, bo dwa miesiące wcześniej wyglądała inaczej, jakby pełniej, a dziś stanął przede mną cień człowieka, z ogromnym guzem na szyi. Zapytałam co się stało.  W odpowiedzi usłyszałam, że to chyba rak, wyniki w styczniu, dokładnie pamiętam, miały być na 8 stycznia. Zapewniłam Mamę o modlitwie i dałam różaniec oraz Dzienniczek św. siostry Faustyny z gorącą  prośbą, aby też sama modliła się  za siebie.  Ósmego stycznia zadzwoniłam do mojej Dzielnej Wojowniczki i niestety usłyszałam, że jest to rak i to złośliwy z przerzutami. Ogarnęła mnie totalna bezsilność,  brak mi było słów. Jak pomóc? Jak wesprzeć? Mówię: Mamuś musimy się modlić. A potem, przeprosiłam i zakończyłam rozmowę. Wybuchnęłam płaczem i pobiegłam przed Najświętszy Sakrament, oddać to wszystko Bogu. Myślę, że ten klasztor był potrzebny, abym  mogła zbudować osobistą relację z Bogiem, a nie kolejną kopię i nauczyć się kochać. Wiedziałam, że teraz będzie dużo bólu i cierpienia. Chciałam jakoś pomóc. Bóg troszczył się o Dzielną Wojowniczkę, bo dostałam telefon od mojej zaprzyjaźnionej siostry Benedyktynki Sakramentki z Siedlec, że Mama jest w szpitalu i że myśli o tym, aby skorzystać z sakramentu pokuty i pojednania, sakramentu chorych, jak i przyjąć Pana Jezusa. Tak też się stało. Dzielna Wojowniczka przeszła operację, w trakcie której miano wyciąć,  jak sama o nim mówiła, intruza, lecz do tego nie doszło, bo się nieźle zakorzenił. Gdyby lekarze decydowali się na wycięcie nowotworu, Mama mogłaby tego nie przeżyć. Założono jej rurkę tracheotomijną, aby łatwiej jej było oddychać i tak 8 stycznia usłyszałam Mamy głos po raz ostatni.  

Jest końcówka stycznia, mam telefon, a po drugiej stronie Matka Przeorysza z siedleckiego Klasztoru Sióstr Benedyktynek z wiadomością, że mama umiera. W przeciągu sekundy dostaję pozwolenie - mogę jechać do Mamy. W podróży do szpitala modlę się i błagam Boga o to, bym mogła jej dać wsparcie i jak najwięcej rzeczy zorganizować, aby ułatwić jej ten trudny moment życia. Teraz wiedziałam, że jest sama. Do magicznej mikstury miała towarzystwo, a teraz nikogo nie było. Kiedy się tak modliłam, w duszy podjęłam decyzję, że odprawimy razem trzydniowe rekolekcje ze św. siostrą Faustyną.

   Gdy weszłam na oddział zaczęłam szukać Mamy, niestety minęłam Ją - nie poznałam. Sama skóra i kości, jakaś aparatura i rurki podłączone były wszędzie. Przywitałam się bardzo delikatnie, choć Dzielna Wojowniczka wpięła się we mnie z całych sił. Nie, nie odsunęłam się, przyjmowałam i dawałam zarazem miejsce do odreagowania. Powiedziałam Dzielnej Wojowniczce o pomyśle trzydniowych rekolekcji ze św. siostrą Faustyną. Nie miała nic przeciwko temu, a wręcz była chętna do modlitwy. Myślałam wtedy, że dam Jej przykład dobrej modlitwy i robiłam to naprawdę z czystymi i jak najbardziej szczerymi intencjami. Ku mojemu zdziwieniu to jednak nie ja Mamie, a Mama mi pokazała czym jest prawdziwa modlitwa. Gdy drugiego dnia rekolekcji na salę wszedł Kapłan z Panem Jezusem, siedziałam jak zamurowana, zamiast paść na kolana. Ksiądz spytał: czy ktoś chce przyjąć Komunię Świętą? Popatrzyłam na Dzielną Wojowniczkę, a Ona zerwała się z pozycji leżącej do wpółsiedzącej i ze łzami spływającymi po policzkach z ruchu warg odczytałam: bardzo chcę, ale nie mogę. Zamurowało mnie i pojawiła się we mnie myśl, żebym i ja miała w sobie choć odrobinę tego pragnienia, które jest w Mamie. Próbuję wszystko ogarnąć na raz, mam mało czasu. Wiem, że Dzielna Wojowniczka nie może wrócić do miejsca swego zamieszkania, bo nie ma tam takich warunków, aby tak ciężko chora osoba mogła tam przebywać. Hospicjum, pomyślałam i szukam najlepszego, oczywiście w ramach NFZ i jest. Niestety informacja o hospicjum zwala z nóg Dzielną Wojowniczkę. Przepraszam Ją i tłumaczę, że chcę pomóc i chcę, by miała jak najlepszą opiekę, ale na nic moje przekonywanie, aż Dzielna Wojowniczka “pęka”, wybucha płaczem i mówi „nie chcę byście mnie zostawili, tak jak ja was zostawiłam”. Podeszłam bliżej, mocno przytuliłam i powiedziałam, że absolutnie jej nie zostawię, nawet o tym nie pomyślałam i że bardzo Ją Kocham i zawsze będę bez względu na wszystko i wszystkich. Powiedziałam również, że wszystko musimy powierzać Bogu i iść tą trudną drogą z Nim.

   Choć powróciłam do klasztoru, wiedziałam, że nie mogę tam dłużej zostać, że chcę być przy Mamie. Lecz odejście nie okazało się takie proste.  Po półtora miesiąca udaje mi się odejść i przyjechać do Dzielnej Wojowniczki, która ogromnie się ucieszyła widząc swojego  Małego Anioła. Powierzamy siebie całkowicie Bogu i Matce Bożej, jak również św. Faustynie, św. Benedyktowi, św. Józefowi, św. Barbarze, Archaniołowi Michałowi, Matce Miłosierdzia, Maryi Niepokalanie Poczętej, Jezusowemu Miłosierdziu. Powierzamy tę drogę jako Drogę Krzyżową przede wszystkim Jezusowi. Rozpoczyna się dziewięciomiesięczna Droga Krzyżowa Dzielnej Wojowniczki i Jej Małego Anioła. Mama zostaje odzierana ze wszystkiego co ziemskie. Odebrano Jej ubezpieczenie, zasiłek, poczucie, że jest nadzieja. Mimo to Bóg był hojny w swych darach.

Dzielna Wojowniczka co dzień walczyła mężnie o każdy oddech. Owszem na początku był bunt i w Niej i we mnie. Pytałyśmy nie raz dlaczego to Ona, czy jeszcze mało przecierpiała w swoim życiu? Nie znałam Jej historii, bo nie chciałam jej w przeszłości słuchać, odrzucałam ją, ale tym razem powiedziałam, by mi opowiedziała o swoim życiu, bo nie chcę jej widzieć tylko przez swoje własne wyobrażenia. Nie opiszę jej tu, ale była to historia bardzo smutna i rozdzierająca serce, łzy nie dawały się nawet pod przymusem powstrzymywać. Właśnie dlatego każde dziecko z Dzielnej Wojowniczki jest “Cudem”. Dlatego też Mamę nazywam Dzielną Wojowniczką.

   Po dwóch miesiącach od chwili, gdy obie w miarę zaakceptowałyśmy  takim jakim był obecny stan rzeczy, Dzielna Wojowniczka nie uskarżała się na to, że boli czy jest coś nie tak. Korzystała z życia. Jej marzeniem było pojechać nad morze albo w góry. Wybrałam góry. Przedstawiłam Mamie przyczyny, dla których warto jechać w góry i pomysł został zaakceptowany. Po wyjściu z zakonu nie miałam kompletnie nic.  Sytuacja totalnie beznadziejna, brak pieniędzy, mieszkania. Ale Pan się o wszystko zatroszczył. Mieszkałam chwilę u mojej Przyjaciółki, właściwie Przyjaciół, bo i jej męża. Środki też były zapewnione na różne sposoby, tu popilnuj dziecka, tu posprzątaj i takie tam, albo tak po prostu ktoś dał jakiś grosz. A to trzeba było zorganizować zbiórkę na nową rurkę dla mamy albo na ubezpieczenie, ponieważ musieliśmy wykupować dobrowolne ubezpieczenie. W tym wszystkim wyjazd w góry to kolejny przykład na cud Pan Boga. Zatroszczył  się o nas na maksa. Dostałyśmy pieniądze, pożyczono nam samochód dla lepszego komfortu podróży i ewentualnych nieprzewidzianych, choć niekoniecznie chcianych sytuacji (nie było takich na szczęście). Mieszkanie udostępniono nam za darmo, dwie minuty od Krupówek w Zakopanem. Poszłyśmy nad Morskie Oko i cel został osiągnięty po walce o życie i to niejednokrotnej, ale wróciłyśmy szczęśliwe. W dniu powrotu zatrzymałyśmy się w  Krakowie i pojechałyśmy  do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, by powierzyć się Tacie i prosić o Wsparcie, jak również o wstawiennictwo św. Siostry Faustyny. Dzielna Wojowniczka bardzo chciała zwiedzić Kraków, ale wiedziałam ile przeżyła w Zakopanem  i zadecydowałam o powrocie, ale przyrzekłam, że jeszcze tu przyjedziemy. Dodam jeszcze to co najważniejsze. Przed wyjazdem byłyśmy załatwiać różne sprawy związane z przyznaniem zasiłku i ubezpieczenia. Wracając do mieszkania Mamy jechałyśmy taksówką i w pewnej chwili Mamusia zaczęła się strasznie dusić krwią i wydzielina wydobywała się jej z rurki. Nie mogła złapać tchu, była purpurowa i łzy płynęły jej po policzkach. Kierowca był bez jakiejkolwiek reakcji. Ja spytam Mamy czy mogę jej jakoś pomóc, kiwa głową że nie. Mi serce pękało. Dalej pytam to może do szpitala? Kiwa, że nie. Nie mogąc pozwolić sobie na płacz, odwróciłam się do szyby, W duchu krzyczałam wręcz do Boga, by ratował Mamę. Ale  zebrałam się w sobie i położyłam swoją rękę na ramieniu Dzielnej Wojowniczki i powiedziałam, że musimy bardziej zaufać Bożemu Miłosierdziu i znowu pokiwała głową, z tym, że twierdząco i jakby ręką odjął wszystko ustało: duszności, kaszel, upływ krwi - cud.  

   Wiedziałam, że Spowiedź Generalna bardzo oczyszcza i opowiedziałam Dzielnej Wojowniczce na czym ona polega. Zdecydowała, że chce i tak też się stało. Zrobiłyśmy solidny rachunek sumienia, oczywiście ja nie miałam wglądu w jej sumienie, to jej spowiedź. Następnego dnia przywiozłam kapłana. A po  spowiedzi ruszamy do dalszej walki w urzędach. Ledwo wyszłyśmy z mieszkania, a Mamusia mówi, że dostała NOWE ŻYCIE, ŻE JEZUS JĄ PRZYTULIŁ. Była taka szczęśliwa. Poprosiła mnie, abym zabrała Ją na groby Jej Rodziców, bo chce im szczerze przebaczyć. Tak też się stało. Dzielna Wojowniczka doszła do wniosku, że przebaczenie z serca ma ogromną moc i nie ukrywam, że Mały Anioł też do tego doszedł. We wrześniu wróciłyśmy do Krakowa, faktycznie byliśmy chwilę na rynku krakowskim i nawet zrobiłyśmy mały rejs po Wiśle. Dochodziła 14 i widziałam, że Wojowniczka bardzo źle wygląda. Decyzja: powrót do hostelu. Odprowadziłam Mamę do pokoju, by odpoczywała. Sama pobiegłam do Bazyliki na Koronkę. W trakcie modlitwy usłyszałam w duszy, że dobrze byłoby, gdyby Mama otrzymała sakrament chorych. Wracając wstąpiłam na furtę klasztorną Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia i zapytałam czy jest taka możliwość, aby kapłan przyszedł do chorej z sakramentami. Otrzymałam informację, że trzeba zapytać w zakrystii, w Bazylice. Podziękowałam i wróciłam do pokoju Wojowniczki i coś zaczęłam mówić o sakramencie pojednania, że dobrze by było... i nagle rozlega się pukanie do drzwi. Zastanawiam się kto puka i o co chodzi. Otwieram, a siostra stojąca w progu informuje mnie, że ksiądz już czeka na nas. Więc idziemy na spotkanie z Panem :). Kiedy Mama przystępuje do spowiedzi, podaje kartkę z wiadomego względu. Siedząc z boku widzę, że  Mama się osuwa i siada z oczami pełnymi łez,  płyną jej po policzkach. Wiem, że to nie ból, tylko prawdziwe spotkanie  z Bogiem, poczucie, że jest kochana i akceptowana, są przyczyną tych łez. Patrzę na księdza i widzę też jego łzy i też nie współczucia, lecz miłości i akceptacji.  Mogę tylko zdradzić, że ta spowiedź Dzielnej Wojowniczki to była zgoda, zgoda na całe jej życie i umieranie.

Po powrocie czas płynął bardzo szybko. Dużo rozmawiałyśmy i przygotowywałyśmy się do tej ostatniej chwili, chwili najważniejszej w Mamy życiu. Kupiłyśmy razem ubranie na ostatnią drogę i Pierwsze Prawdziwe spotkanie. Słuchałyśmy wielu konferencji. Kiedy o czymś mówiłam mojej Dzielnej Wojowniczce i spoglądałam na Nią, to widziałam, że Ona już to wie i że to ja miałam do tego dojść. Moja Mama nazywała mnie swoim Małym Aniołem i deklarowała, że kiedy odejdzie z tego świata będzie moim i ja w to wierzę, że tak jest. Kilka dni przed wyjazdem do szpitala myłam Mamusię i wiem ile to ją kosztowało. Widziałam jak Bóg nas przemienia w prawdziwych ludzi. Kiedy to robiłam, czułam jak bardzo cierpi. Miałam przed oczami biczowanie Pana Jezusa, a także ostatnią wieczerzę i umywanie nóg Apostołom. Kiedy doszłam do nóg umyłam je i ucałowałam to było silniejsze niż mój opór. Wiedziałam, że Bóg tak chce.

   Tygodniami przyjeżdżałam do Mamusi  codziennie, choćby na Koronkę, albo by przy okazji dać Jej bukiet  - ogromny  bukiet kwiatów bez okazji, tak z miłości.

   Dzień przed śmiercią powtórzyła się sytuacja sprzed prawie dziewięciu miesięcy, kiedy na salę wszedł Pan Jezus niesiony przez kapłana. Wszyscy przyjęliśmy Jezusa. Mama poprosiła o kawałeczek. Jej przełyk więcej by nie przyjął. Dla mnie to był znaki  głębokiej relacji w jakiej była z Tatusiem. Miała pragnienie, abym w dniu, w którym PAN JĄ WEZWIE DO SIEBIE  z Nią była. I znowu tak też się stało.

   Szesnasty listopada, dzień rozpoczyna się dla mnie bardzo wcześnie i niby niczym nie różni się od poprzednich. Przyjeżdżam do szpitala, pędzę do mojej Dzielnej Wojowniczki. Pytam: jak noc i ogólnie jak się czuje. Mówi, że nie mogła spać i wszystko boli i jakby drażni. Ucałowałam przytuliłam i nagle słyszę, że będzie obchód i trzeba opuścić salę. Wychodzę wierząc, że za chwilę tu wrócę. Stojąc na korytarzu nagle widzę, że  kontrolka nad salą, w której leżała Moja Mama zaczyna pulsować czerwonym światłem. Osuwam się na podłogę i zaczynam krzyczeć: Mama, Mama i nie mylę się, bo to było światło od Ducha Świętego. Nie mogę tam wejść, nie wpuszczają nikogo. Kiedy obchód ma się ku końcowi, jedna z pielęgniarek woła mnie i każe zabierać rzeczy. Tłumaczę, że torba jest Mamy, a plecak mój. Pytam: gdzie jest Mama? Chcę ją zobaczyć. Przewieźli ją na salę  intensywnej terapii. Chcę wejść, nie pozwalają. Dzielna Wojowniczka walczy. Szukam lekarza prowadzącego. Pytam: co się dzieje? Podaje dwie złe wiadomości: ostre owrzodzenie żołądka, pękł guz i jeżeli nie powstrzymamy krwotoku, mama dziś umrze. Znowu padłam na podłogę i krzyczę: Jezu ratuj. Zbieram się i biegnę do Niej. Dzielna Wojowniczka sama sobie trzyma miskę i wymiotuje krwią i wnętrznościami. We mnie panika i myśl: ja Ją tracę.

  Kiedy przychodzi kolejny silny krwotok, zgłaszam pielęgniarzowi, że Mamie trzeba pomóc. Przychodzi,  a ja nie wiem czemu nie mogę się ruszyć i widzę wzrok Dzielnej Wojowniczki. Mówi on do mnie: Anuś, ja to muszę przejść i chcę przejść i przejdę. W pewnym momencie czuję, że muszę wyjść złapać trochę tchu. Kiedy słyszę rozmowę lekarzy, że o 14 będą robić kolejne badania, i że będą przebierać Dzielną Wojowniczkę w czystą piżamę, podejmuję ostatecznie decyzję o wyjściu. Powiedziałam Mamusi, że muszę wyjść i że wrócę szybko. Całą drogę do klasztoru Benedyktynek, który jest 5 min od szpitala, paliłam papierosa za papierosem. Weszłam do klasztornej Kaplicy, gdzie Najświętszy Sakrament jest cały czas wystawiony i z wiarą padłam na kolana. Błagałam o miłosierdzie dla Mamusi i oddałam Mamusię Miłosiernemu Bożemu i Matce Bożej Miłosierdzia. Pobiegłam na furtę, dosłownie krzyczałam, by Siostry się modliły, bo Mama umiera. Skorzystałam z toalety i popędziłam do samochodu po koszulki dla Mamy. Wracając, znowu paliłam jeden za drugim i zadzwoniłam do Łagiewnik. Błagałam, by Siostry  się modliły o dobrą śmierć dla Mamusi, bo odchodzi i bardzo się męczy. Kiedy wróciłam do szpitala panował tam dziwny spokój, na oddziale jak i we mnie samej. Kiedy dotarłam do salę, w której leżała Mama spytałam pielęgniarza: czy Mama już przebrana? I słyszę to czego raczej nie chciałam słyszeć, że to już koniec. “Idzie pani do Niej”.  Jeszcze wzrok miała świadomy.  Pożegnałyśmy się. Płakałam i modliłam się Koronką do Bożego Miłosierdzia za siebie i za Mamę i drugą w całości za Mamusię, aby Pan powołał Ją do Siebie i aby Matka Boża Miłosierdzia w swych delikatnych ramionach przeprowadziła ją przez moment śmierci.

   Mamusia odeszła o 14.50. Droga i czas Jezusowy. Na koniec wstałam i podziękowałam Bogu za okazane Miłosierdzie Mamusi, bo przez tę niespełna godzinę mogę powiedzieć, że odchodziła spokojnie, oddalając się ze świata do ŻYCIA. Po wyłączeniu aparatury monitorującej parametry życiowe, pan pielęgniarz zapytał czy mam gromnicę. Odpowiadam: tak, dwie w aucie. Po czym wraca za chwilę i daje mi gromnicę dosłownie wielkości dłoni. Podziękowałam, a on znowu pyta: czy mam zapałki i znowu odpowiadam, że palę, ale nie mam. I znów mi przyszedł  z pomocą. Pomodliłam się modlitwą dziękczynną. A potem pozwoliłam personelowi zająć się Mamusią i znowu widzę coś niesamowitego, cały personel, który przyszedł, aby ogołocić Mamusię Dzielną Wojowniczkę. Stanęli wokoło, przeżegnali się, pomodlili i przystąpili do ogołocenia i owinięcia ciała w białe prześcieradło. Kolejny obraz: Jezus ogołocony i po śmierci owinięty w białe płótno.  

Choć może oczywistym jest, że towarzyszenie komuś bliskiemu w chorobie i śmierci jest bardzo trudne, to warto przejść takie doświadczenie, przejść je razem z Bogiem, aby w tym wszystkim być w łączności z Nim, bo On nigdy nie zawodzi i zawsze jest. To tylko my niekiedy Go nie widzimy. Jestem święcie przekonana, że Bóg był z nami cały czas i jest też teraz. Warto być i towarzyszyć, jak również odczuwać, jak wielkim człowiekiem była dla nas dana osoba, w moim przypadku moja Kochana i Dzielna Wojowniczka Mamusia Hania. Dla mnie osobiście odchodzenie Mamusi pomogło mi zrozumieć, że jest Bóg i jest życie, to prawdziwe życie. Pokazało też czym jest relacja, miłość, zaufanie i szacunek. Obecność w czasie jej odchodzenia, po ludzku, dało mi też poznać moją słabość i bezsilność. Tylko opierając się na  Bogu, jestem w stanie to przejść. Wiem też, że ważne jest danie sobie czasu na przeżywanie żałoby i niekiedy nieracjonalnego myślenia po odejściu osoby bliskiej.   

   Kochana Mamusiu, Dzielna moja Wojowniczko, dziękuję za ŻYCIE, dziękuję za WIARĘ i dziękuję za CIEBIE, dziękuję za piękną lekcję PRZEBACZENIA i MIŁOŚCI, dziękuję za lekcję SZACUNKU i ZAUFANIA.

   Boże bądź uwielbiony w każdym poniżonym i skrzywdzonym człowieku. Bądź uwielbiony w Siostrach Benedyktynkach Sakramentkach. Bądź uwielbiony w moim rodzeństwie.

Ciąg dalszy i rozszerzenie nastąpi w książce, która piszę.  Niech Pan Wam Błogosławi, otaczam swoją modlitwą Ania Wiewiórka i śp. Hania Wolska.

Anna Wiewiórka

1. Dzielna Wojowniczka
i jej Mały Aniołek
04.08.2017
List
Zgoda na chorobę i śmierć, przemiana serca
śp. Hani Wolskiej. Łagiewniki 03.09.2016
bottom of page