top of page

Miłość małżeńska

  Nie wiem jak zacząć, może od początku. Poznaliśmy się w okolicznościach, które można uznać za banalne. Pociąg relacji Warszawa – Kraków, Jerzy wracał ze zdjęć do Pana Tadeusza, ja wracałam od Rodziców. Jak zwykle w takich sytuacjach, historia powinna się skończyć na peronie Kraków Główny, ale tak się nie stało. Wiedziałam kim jest towarzysz podróży, więc gdy mnie zaprosił na premierę Pana Tadeusza, pomyślałam, że to takie kurtuazyjne pogawędki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Jerzy zadzwonił, umówiliśmy się na kawę, później zaprosił mnie do teatru. Grali wtedy Cenę w Kameralnym. Pomyślałam wówczas, że jednak marzenia się spełniają. Od dzieciństwa marzyłam, żeby znaleźć się po drugiej stronie kurtyny, poczuć zapach desek, sceny, bo one pachną, tylko one TAK pachną.

   Tak zaczęła się moja najpiękniejsza historia.

  Byliśmy tzw. parą „po przejściach”. Nie było łatwo, ale nigdy nie było nudno. Nie będę o tym pisać, bo dotyczy to również innych osób. Były rozstania i powroty. Ale przez cały ten czas rozkwitała moja druga miłość – do teatru. Dzięki Jerzemu poznałam to co  tzw. zwykły człowiek nigdy nie pozna. Wtedy też od niego zaczęłam uczyć się jednej rzeczy. Nie zazdrościć niczego nikomu. Patrzyłam, jak cieszył się z sukcesów swoich koleżanek i kolegów. Nie mówiąc już o studentach. Wykładał wtedy na PWST w Krakowie i kochał te dzieciaki miłością bezgraniczną, ciesząc się z każdego dobrego egzaminu, czy pierwszych kroków jakie stawiali na deskach teatrów, lub w filmie czy telewizji. Każdy dzień był dla mnie niespodzianką, bo będąc z artystą nie sposób zaplanować sobie dnia a nawet godziny. Pamiętam szalony wyjazd do Soplicowa – to miejsce w woj. poznańskim, gdzie pozostały dekoracje po plenerach Pana Tadeusza. Pamiętam, wspomnianą na początku premierę w Teatrze Wielkim. Wielka gala i ja obok Wojskiego, patrząca na ludzi, których do tej pory znałam tylko z telewizji. Pamiętam wyjazdy na Pagórek, miejsce na ziemi Jerzego, gdzie w domu przerobionym ze starego spichlerza odpoczywaliśmy w każdy wolny czas. Pamiętam Goldiego – konia Jurka, na którym pędził po wale nad Dunajcem. Pamiętam nasz pierwszy wspólny Sylwester z przyjaciółmi.

  Nieraz było śmiesznie, nieraz było smutno, ale zawsze mieliśmy siebie.

  Po sześciu latach różnych zwrotów akcji, trzeciego września 2005 roku pobraliśmy się w kościele Św. Anny w Krakowie. Ale wcześniej był Cork – irlandzkie miasto, w którym Jurek zagrał Schylocka w Kupcu Weneckim. Ogromny sukces, ale ja zobaczyłam jeszcze jedną cechę, która nie była aż tak widoczna przy premierach w Polsce. Jurek w pracy był perfekcjonistą, w życiu bałaganiarzem, ale w pracy wszystko stawiał na jedną szalę, żeby osiągnąć maksimum.To było przepiękne, bardzo trudne we wspólnym życiu, ale wiadomo było, że przed premierą Jurka po prostu nie ma.

  I tak, zaczęło się nasze wspólne życie już jako małżeństwo. Małe i wielkie chwile, nasze piątkowe wieczory – to był nasz ukochany czas, bo było wiadomo, że dwa następne dni są nasze. Jurek miał nieprawdopodobną łatwość tworzenia neologizmów. To był później nasz język. Rozśmieszał mnie do łez albo  denerwował, kiedy po raz nie wiadomo, który, ja chciałam obejrzeć W pustyni i w puszczy, a on chciał oglądać Kuchnie TV. To były nasze „najważniejsze problemy”. Bo tak naprawdę to wszystko było wspaniałe, cudowne życie u boku najpiękniejszego człowieka. Kiedyś, ktoś, może żartem zapytał, czy ja nie jestem zazdrosna o studentki, czy partnerki na scenie czy w filmie. Nigdy nie byłam, bo mieliśmy do siebie zaufanie, bo wiedziałam, że Jurek jest najbardziej prawdziwym człowiekiem, nie cierpiał fałszu i zakłamania.

  Zaczął się też czas, dużej aktywności zawodowej Jurka, wszystko szło tak wspaniale, propozycje z teatru, propozycje z filmu. I wtedy, jak grom z jasnego nieba spadła na nas diagnoza – rak żołądka.

  Jurek smakosz, wspaniały kucharz, przepadał za jagnięciną, lubił lody i ciastko ponczowe i taka diagnoza. Wywróciło to nasze życie do góry nogami. Nadzieja – operacja, później wspaniały lekarz i chemioterapia. Był taki bezbronny przypięty do kroplówek. Kiedyś wzruszał mnie jak jadł ze smakiem, teraz wzruszył mnie, kiedy poprosił, żebym obcięła mu włosy, które garściami zaczęły wypadać. Walczył, bo mieliśmy tyle planów, mieliśmy pojechać do Włoch. Walczył, bo cały czas grał w teatrze. Już był bardzo chory, ale pojechaliśmy z teatrem do Gdańska na festiwal szekspirowski.

  Walczył do końca i umarł z uśmiechem na twarzy. Kiedyś, jeszcze na długo przed chorobą – między nami była spora różnica wieku – powiedział, że jak on TAM pierwszy pójdzie to przygotuje dla mnie miejsce, a ja TU mam sobie mówić nic to Baśka.

  Ale to nie zmienia faktu, że stale tęsknię za nim, za jego uśmiechem, za jego milczeniem, za naszymi wspólnymi minutami, godzinami, dniami. Nauczyliśmy się nawzajem wielu rzeczy, ale chyba ta najważniejsza to zaakceptować tego drugiego takim jaki jest, mówić kocham,  zawsze i wszędzie, być ze sobą na bankiecie po premierze i przy sprzątaniu w kuchni. Wiedzieć, że nie zawsze trzeba dużo mówić, cudownie jest też czasem pomilczeć.

  Dostałam wielki dar od Boga, największą miłość jaką można sobie tylko wymarzyć. Tą miłością był Jerzy.

W każdym  miejscu i o każdej dobie,

Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił

Zawsze i wszędzie będę ja przy tobie

         Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił. (Mickiewicz "Do M...")

                                                   Barbara Ługowska-Grałek

1. Miłość małżeńska
 31.12.2016
bottom of page