top of page

Unici- wszystko za jedność 

    24 stycznia w kalendarzu liturgicznym wspominamy wielkich męczenników jedności Kościoła – Wincentego Lewoniuka i Dwunastu Towarzyszy. Ta grupa prostych unitów (grekokatolików), żyjących wówczas w zaborze rosyjskim, na dzisiejszym Podlasiu, wolała ponieść śmierć męczeńską, niż wyrzec się jedności z następcą Piotra i siłą przyjąć prawosławie. 
  Kim są tak mało znani dla Kościoła zachod­niego unici? To spad­kobiercy Unii Brzeskiej (1596), na mocy której doszło do przy­wrócenia jedności między chrześcijaństwem wschodnim (na Rusi) i zachodnim. Zrodził się wówczas problem, jakiego obrządku mają się trzymać orientaliści powracający do ko­munii z Kościołem łacińskim. Istniały wtedy trzy opcje: Pierwszą było przyjęcie rytu rzymskiego, jednak dla poboż­nego wyznawcy prawosławia oznaczałoby to wyrzeczenie się swoich korzeni wschodnich, drugą był ryt unicki w formie galicyjskiej (zlatynizowany), a trzecią ryt bizantyjsko-sło­wiański w odmianie rosyjskiej. W odpowiedzi na powyższy dylemat Stolica Apostolska stwierdziła: „Nic nie dodawać, nic nie ujmować, nic nie zmie­niać”. Wobec tego został za­chowany ich własny obrządek. 
  Owocem tego wielkiego wydarzenia w życiu Kościoła jest, m.in. obecność w Polsce Ukraińskiego Kościoła Grecko­katolickiego (Cerkwi Grekoka­tolickiej) oraz neounickiej pa­rafii w Kostomłotach podległej bezpośrednio ordynariuszowi siedleckiemu. Skasowana przez carat w zaborze rosyjskim Unia została odnowiona (stąd nazwa ”neounia”) na terenie Cheł­mszczyzny i Podlasia w latach międzywojennych w Drugiej Rzeczypospolitej. Z dziesięciu parafii istniejących przed woj­ną w dzisiejszych granicach Polski, po latach reżimu komu­nistycznego ostała się jedyna parafia neounicka w Kostomło­tach nad Bugiem. Stanowi ona dziś Sanktuarium Unitów Pod­laskich, o których mowa w tym artykule. 
  Czyja władza tego religia. 
  Już od samego początku carat zamierzał unicestwić Kościół Katolicki, jednak chciał dokonać tego stopnio­wo. Pierwszym etapem miało być zdelegalizowanie Cerkwi Unickiej (jako wyraz wrogo­ści wobec niej za porzucenie prawosławia). Rok po II roz­biorze Polski (1794) Caryca Katarzyna zdelegalizowała ją na Ukrainie, a niespełna 40 lat po tym Mikołaj I rozszerzył ten proces do Białorusi i Litwy. Ca­rat postrzegał Kościół Katolicki jego wroga publicznego numer jeden, który zagrażał proceso­wi rusyfikacji ziem polskich. Przysłowiowym „gwoździem do trumny” był ukaz Alek­sandra II, na mocy którego, w 1874 roku, liturgia unicka miała zostać zastąpioną wersją prawosławną. W praktyce, taka zmiana oznaczała przejście pa­rafii do Prawosławnej Cerkwi Rosyjskiej. Wcześniej już ca­rat pozbył się niewygodnych biskupów i kapłanów, którzy nie zgadzali się na reformy pro­wadzące do zerwania jedności z Kościołem. Będąc pozbawio­nymi duszpasterzy, wierni sami ofiarnie bronili Kościoła, litur­gii i jedności z Ojcem Świętym, często nawet za cenę życia. 
   Non possumus! 
  Jest 24 stycznia 1874 roku. Do małej miejscowości Pratu­lin na Podlasiu przybywa woj­sko carskie, aby upewnić się, że wola cara Aleksandra II jest na­leżycie wypełniana. 13 unitów wiedziało jedno – nie wyrzek­ną się swojej wiary katolickiej ani wierności Ojcu Świętemu. Byli w pełni świadomi tego, że obrona świątyni może ich kosz­tować ofiarę z życia. Szli, aby bronić wiary i byli gotowi na wszystko. Ani zastraszanie, ani przekupywanie „łaskami car­skimi” nie przyniosło rezultatu. Widząc, że wojsko ma carski nakaz zabijania stawiających opór, poklękali na cmentarzu świątynnym i śpiewem przygo­towywali się do złożenia życia w ofierze za wiarę. Umierali pełni pokoju, z modlitwą na ustach, nie złorzeczyli prze­śladowcom, gdyż jak mówili „słodko jest umierać za wiarę”. Na podstawie wielu źródeł hi­storycznych i bezpośrednich przekazów wiemy, że tę 13 wy­różniała dojrzała wiara. 
  To właśnie ona pozwoliła tej grupie prostych ludzi pójść przeciw swej miłości cielesnej i światowej i złożyć wielką ofiarę ze swojego życia (por. ĆD 97). Nie ulega wątpliwo­ści, że pratulińscy męczennicy złożyli takie same świadectwo wiary w Chrystusa i wierności Kościołowi jak pierwsi chrze­ścijanie. Smutne jest to, że ich pochówek odbył się bez udzia­łu najbliższych, a grób pozosta­wiony na łaskę zapomnienia. Pamięć jednak o grobie swoich męczenników parafianie z Pra­tulina przechowywali bardzo wiernie i po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku został on należycie upa­miętniony. 18 maja 1990 roku szczątki męczenników zostały przewiezione z grobu do świą­tyni parafialnej. 
  Męczeństwo unitów jest dla mnie pięknym świadec­twem jedności Kościoła Po­wszechnego, który jak każ­de żywe ciało ludzkie może w pełni oddychać dwoma płucami. Nie jest On tylko wspólnotą ludzi o różnym ko­lorze skóry mówiących różny­mi językami i pochodzących z odmiennych kultur. Świa­dectwo ich męczeństwa jest również niezbitym dowodem na to, że różnorodność wie­lu tradycji liturgiczno-teolo­gicznych w ramach jednego Kościoła Katolickiego (nie tylko rzymskiego!) jest Jego bogactwem i darem od Pana. W czasach kiedy wielu rzym­skich katolików odwraca się od Kościoła i często go „prze­śladuje” (czasem bezmyślną krytyką papieża, biskupów, etc.) męczeństwo unitów za jedność i wierność Piotrowi ich czasów może nie jednego zawstydzić. 

Sebastian Parzcewski

1. Unici-wszystko za jedność
Sebastian Parzcewski
09.05.2017
2. Pignatelli znaczy wierny 
Mateusz Odachowski
9.05.2017
3. Siła jedności 
Piotr Marmuszewski
09.05.2017
4. Modlitwa dziecka
​Filip Zawadzki
09.05.2017
5. Dla zbyt zajętych, by się (nie) modlić
Mateusz Odachowski
09.05.2017 
6. Bez ryzyka ani rusz
Krzysztof Dzieńkowski
09.05.2017
7.  Co po Magisie?
Bartek Brzóska
09.05.2017
8.  Lepiej być Eskimosem niż Indianinem
Karol Cygan
09.05.2017
9. Bóg zna wszystkie języki
Sebastian Firek
09.05.2017
10. Ukryte królestwo, upadające imperia
Krzysztof Dudek
09.05.2017
11.Pokój ludziom dobrej woli
Łukasz Mossakowski
09.05.2017

Pignatelli znaczy wierny

  Podczas tych świąt Bożego Narodzenia w domu było wielkie oczekiwanie. Służący uwijali się przy myciu szyb, podłóg i ście­raniu kurzu z kunsztownych mebli. W kuchni nie było gdzie włożyć rąk. Rozmaite zapachy dobiegały z jej wnętrza, rozcho­dząc się po wszystkich zakamarkach domu. Pierwsi goście z Włoch już przyjechali, a gwar rozmów rozniósł się w głównym salonie. Oczekiwano jeszcze na Hiszpanów, którzy mieli przybyć na ostatnią chwilę. Napięcie rosło. W końcu w książęcym pałacu w Saragossie miało narodzić się nowe życie. Już wkrótce w rodzi­nie Monteleone miał pojawić się ósmy już szkrab. Świąteczne napięcie związane z oczekiwaniem na dziecko było stosunkowo duże, ale mały Jose poczekał jeszcze chwilę ze swoim pojawie­niem się na tym świecie i ostatecznie urodził się 27 grudnia. W Saragossie zapanowała wielka radość! 

  Już od dzieciństwa jego dom tętnił życiem. Franci­sca Pignatelli, rodowita Saragossanka oraz Antonio, Neapolitanin z krwi i kości byli nie tylko ludźmi z natury bar­dzo pracowitymi, ale też towa­rzyskimi, co wiązało się z czę­stymi odwiedzinami ich niemałej rodziny. Atmosfera miłości i wzajemnego poszano­wania w ich pięknej, przestron­nej rezydencji pozytywnie na­strajały wielu odwiedzających. Nikt by się nie spodziewał, że w sielankowo żyjącej rodzinie Monteleone sprawy przybiorą wkrótce inny obrót. Umiera bo­wiem mama Jose, Francisca, a jego ojciec decyduje, że trze­ba opuścić mury Saragossy. Antonio postanowił, że zmienią miejsce zamieszkania na Ne­apol, gdzie mieszkała starsza siostra małego Józia, Maria. Gdy nastąpił czas przepro­wadzki, Józek miał cztery latka. Śmierć matki, choć nie była jeszcze wtedy dla niego do koń­ca zrozumiała, mocno go do­tknęła. Przez następne siedem lat zajmowała się nim starsza siostra, stając się dla niego dru­gą mamą. Gdy miał dziewięć lat, śmirć dotknęła również jego ojca. Nie zdążył się jeszcze na dobre zaaklimatyzować w no­wym dla siebie włoskim klima­cie, a jedność rodziny została ponownie zachwiana. Na pra­wie najmłodszym z rodzeństwa Monteleone Józku zaczęła spo­czywać większa niż dotychczas odpowiedzialność. Przede wszystkim za samego siebie. Nie został w tym jednak sam. Jego najstarszy brat, którzy przejął rządy w rodzinie po śmierci rodziców, zdecydował, że należy w tej sytuacji wrócić do hiszpańskiej Saragossy, by tam kontynuować edukację. Wkrótce miała się rozpocząć wielka przygoda u tamtejszych jezuitów... 
  U jezuitów 
  Wraz ze swoim młodszym bratem Mikołajem uczęszczał od tamtej pory do szkoły pro­wadzonej przez najliczniejszy zakon ówczesnej Hiszpanii. Jó­zek stał się dla niego nie tylko starszym bratem, ale i przyja­cielem, na którym można pole­gać. Ich fascynująca przygoda odkrywania swoich talentów, szukania Boga we wszystkim i coraz bardziej radykalnego pójścia za Chrystusem, przero­dziła się z czasem w pasję i pra­gnienie realizowania w życiu ,,czegoś więcej”. To ,,coś wię­cej” odkryli po zakończeniu szkoły, rozpoczynając swoją przygodę w jezuickim nowi­cjacie. Józek miał wtedy 16 lat. Już wtedy zmagał się z gruź­licą płuc, która znacznie osła­biała jego organizm. Cierpiał na utrzymujące się wymioty krwią. Mimo tych dolegliwo­ści, nie poddawał się. Brał się w garść, zaciskał pięści i ruszał do przodu. Miał bowiem do spełnienia swoją niepowtarzal­ną misję. Nie wiązał jej jednak z odniesieniem jakiegoś niepo­wtarzalnego sukcesu, zdobycia sławy i smakowania gorzkiej słodyczy splendoru. Został wy­święcony na kapłana w wieku 25 lat. Wykonywał proste prace. Był bliski ludziom. Uczył w szkole podstawowej, a także towarzyszył więźniom. Szcze­gólną troską otaczał skazanych na śmierć, dlatego też nazywali go ,,ojcem wieszanych”. Nie rezygnował też z wielkich pra­gnień. Marzył o udaniu się na misje do Indii, ale przełożeni nie wyrazili na to zgody, oba­wiając się sprzeciwu ze strony wpływowej rodziny. Pozostał zatem na miejscu, stając się z czasem profesorem grama­tyki w kolegium w Saragos­sie. Nie spodziewał się, że co­dzienny rytm pracy z uczniami w szkole będzie wkrótce bar­dzo poważnie zakłócony i już nigdy nie wróci na stałe do swojego zajęcia... 
   Na wygnanie 
  2 kwietnia 1767 roku pra­cował do późnych godzin nocnych, przygotowując prze­mówienie, o które poprosił go jakiś duchowny. Następnego ranka poprosił brata zakonne­go, który był odpowiedzialny za budzenie, by pozwolił mu pospać trochę dłużej. W od­powiedzi usłyszał jednak coś, czego się absolutnie nie spo­dziewał: ,,Ależ to nie czas na spanie. Kolegium otoczone jest przez żołnierzy.” I tak też było. Król Hiszpanii wydał dekret państwowy likwidujący zakon jezuitów. Rozkaz wygnania dotknął ponad pięć tysięcy uczniów św. Ignacego z teryto­rium Hiszpanii oraz jej zamor­skich posiadłości. Niedługo potem podobne dekrety zostały wydane w Portugalii, Francji i innych krajach. Po całej nocy z 3 na 4 kwietnia spędzonej w asyście hiszpańskich żołnie­rzy, wywieziono ich do portu w Salou, gdzie załadowali ich na statki, by deportować poza teren Hiszpanii. Te okoliczno­ści nie tylko nie załamały Pi­gnatellego, ale były okazją do umacniania swoich współbra­ci. Dzięki swojemu spokojowi, nadzwyczajnej przystępności i wyjątkowej uprzejmości był dla nich ogromnym wsparciem w tej trudnej chwili. Zaprzy­jaźnił się nawet z kapitanem, który z czasem zapraszał go do swojego stołu i pozwalał na odwiedzanie innych okrę­tów, by również tam mógł pocieszać swoich współbraci. Jednak w miarę upływu kolej­nych tygodni, warunki stawały się coraz gorsze. Doskwierał im upał, brud, pchły i szczury. Kajuty coraz bardziej cuchnęły. Brakowało jedzenia. Mnożyły się choroby. ,,Jezuicka flota”, odrzucana przez wszystkich, znalazła chwilowy azyl na Korsyce, aż w końcu została stamtąd wyrzucona i trafiła do Genui. Grupa ponad 1600 je­zuitów, dosiadając głównie mi­zernych osłów, mając na sobie przeróżne stroje sfatygowane podróżą, po prawie dwumie­sięcznym październikowo-li­stopadowym marszu (także przez góry) przeszła z Sestii do Parmy aż w końcu dotarli do Ferrary. Po ponad rocznym błąkaniu się po morzach, zna­leźli w końcu swoje miejsce. Nie trwało to jednak długo... 
   Kasata i walka o powołanie 
 Nagonka polityczna na je­zuitów powodowana przez na­cisk ówczesnych europejskich elit wpłynęła na to, że w 1773 roku papież Klemens XIV wy­daje bullę nakazującą likwida­cję Towarzystwa Jezusowego. Ponad 23 tysiące zakonników musiało zrzucić swoje habity i zostali księżmi diecezjalnymi, a inni zaczęli świeckie życie. Ojciec Józef formalnie wybrał tę pierwszą opcję, ale w sercu czuł się nadal jezuitą i chciał ratować jedność Towarzystwa. Gdy tylko dowiedział się, że caryca Katarzyna II nie ogłosi­ła brewe kasacyjnego w Rosji, od razu chciał się tam udać. Nie przyjęli go tam jednak, bo był Hiszpanem, a obawiano się opinii dworu burbońskiego. Jednak on nie ustawał w proś­bach. 3 lata później znów na­pisał list z prośbą o przyjęcie. I znów nieskutecznie. Rodzeń­stwo coraz bardziej naciskało na niego, by sobie odpuścił, ale on odpowiadał im w ten spo­sób: ,,Jeżeli jeszcze raz napi­szecie do mnie list, proszę was, byście ani jednym słowem nie wspominali o porzuceniu mo­jego powołania. Owszem, pro­szę, byście się i w Rzymie nie starali o to, bym mógł przejść do jakiegoś innego zakonu, bo na to nigdy się nie zgodzę, nawet gdybym musiał to życie tysiąc razy utracić. Niech wam Bóg daje szczęście we wszyst­kim. Wasz brat, Józef Pignatelli z Towarzystwa Jezusowego.” 
  Nowy początek 
 Śmierć hiszpańskiego wład­cy Karola III otworzyła dla niego na nowo dobrą perspek­tywę. Uwolniony od burboń­skich wpływów książę Ferdy­nand, władca włoskiej Parmy zaprosił do siebie o. Józefa, który odnowił tam publicznie swoje śluby, założył nowicjat, kolegium i sprowadził ponad 40 eksjezuitów. Miał już wte­dy 60 lat. Poprzednie 24 lata, całe serce swojego kapłań­skiego życia, spędził w Bolo­nii. Tęsknota za pierwotnym powołaniem i gorliwość, które przez ten czas w sobie pielę­gnował, wydały swój owoc. Siódma dekada jego życia stała się dla niego nowym po­czątkiem. Sprawując bardzo ważne urzędy, potrafił łączyć ojcowski autorytet i uczucio­wość matki. W stosunku do swoich poddanych nigdy nie pozwalał nazywać się rekto­rem lub mistrzem nowicjatu, a jedynie ojcem Józefem- don Giuseppe. Mając 67 lat, otrzy­mał nominację prowincjalską. I w tym czasie, gdy niektó­rzy eksjezuici formowali we Francji i Ameryce Północnej quasi-Towarzystwa Jezusowe, on te inicjatywy zdecydowanie odrzucał. Nie akceptował pół­środków. Gdy zapytał jednego z twórców tych nowatorskich rozwiązań jak jego ludzie poj­mują Konstytucje Towarzy­stwa i czy żyją zgodnie z nimi, to po wysłuchaniu jego wy­jaśnień stwierdził, że nie są i nigdy nie będą jezuitami. Jose walczył w sposób bezkompro­misowy o jedność. Zabiegał, by radykalnie odnowić to, co przekazał swoim uczniom św. Ignacy, mocno współpracując z Towarzystwem na terenie Rosji, które uważał za jedyne prawdziwe w tamtym czasie ze względu na ciągłość trady­cji historycznej i legalność jej władzy. Ta współpraca wyda­wała plon już nie tylko w Par­mie, ale też w Neapolu i na Sycylii. Historia w niezwykły sposób zatoczyła swoje koło, bo Ferdynand IV, król Neapo­lu i Obojga Sycylii- ten sam, który pod wpływem swojego ministra podpisał dekret o wy­gnaniu jezuitów w 1767 roku, gdy miał jeszcze 16 lat, zwrócił się teraz do Pignatellego, pro­sząc go o ludzi do zorganizo­wania szkolnictwa w swoim królestwie. Gdy wydawało się, że Towarzystwo na nowo przeżywa swój rozkwit, nastą­piła kolejna brutalna ingerencja z zewnątrz. 
  Walka o tożsamość 
  Inwazja napoleońska na Włochy spowodowała bo­wiem rozwiązanie i wygnanie jezuitów z tych terenów, ale otrzymali oni pomoc ze stro­ny papieża, który pozwolił zamieszkać im w Kolegium Rzymskim, obligując ich jed­nak do przyjęcia stylu życia kleru diecezjalnego. W ten spo­sób ci, którzy zaryzykowali po­wrót w szeregi zakonne, znów znaleźli się bez środków do życia i musieli ukrywać swoją tożsamość. Chcąc zachować charyzmat zakonu, nie pobie­rali wynagrodzenia za posłu­gi apostolskie, co wiązało się w tych trudnych warunkach z niewielkimi nadziejami na ich przeżycie. Nie były to jed­nak okoliczności, które zała­małyby naszego bohatera i jego sześćdziesięciu podwładnych. Jose przeniósł się z murów ko­legium do przytułku św. Panta­leona, gdzie otworzył pod pro­tekcją papieża tajny ośrodek rekolekcji ignacjańskich i for­macji oraz archiwum. Wkrótce rozeszły się po okolicy dobre opinie o grupie, a praca sama zaczęła szukać również jego współbraci. Finansowe proble­my przestawały być dla nich tak wielką bolączką i sami mogli się dzielić tym, co mie­li z uboższymi od siebie. Ich twórcze, a zarazem dyskret­ne, tajne i ostrożne działanie opłacało się, bo w momencie gdy dwa lata później Napoleon najechał Rzym oraz anektował Państwo Kościelne, a papież został deportowany i uwięzio­ny, jezuici przetrwali dzięki swojemu sprytowi i powścią­gliwości. 
  Ostatnie chwile 
 Stan zdrowia o. Józefa co­raz bardziej się jednak pogar­szał. Nie mógł coraz częściej przyjmować posiłków, a krwa­we wymioty, z którymi zmagał się już jako młody chłopak, nie ustępowały. Do końca jed­nak wytrwale pracował, mając ciągle żywą nadzieję na rychłą restaurację jezuickiego zakonu. Nie doczekał jednak tej chwili. Przyjąwszy ostatnie namasz­czenie, zmarł 15 listopada 1811 roku w wieku 74 lat, z czego 58 w duchu zakonnym. Oficjalne odnowienie Towarzystwa Je­zusowego przez papieża nastą­piło 3 lata po jego śmierci. 
  Z perspektywy jesteśmy przekonani, że jego wierność Chrystusowi i powołaniu do bycia jezuitą wydała ogromny plon. Przyczyniła się nie tylko do jego beatyfikacji i kanoni­zacji w XX wieku, ale też do budowania jedności i ponow­nego rozkwitu Towarzystwa, w którym my, jako nowicju­sze, odnajdujemy dziś swoje miejsce.

Mateusz Odachowski

Siła jedności

„Rozkazuję wam, abyście swoją wiarą przesunęli mi górę Mokattam w Kairze”. Na te słowa, patriarcha koptyjski nie wiedząc, co robić zarządził wspólny trzydniowy post wraz z modlitwą w tej intencji dla całej wspólnoty. 

    W okresie panowanie kalifa z dynastii F a t y m i d ó w , Ma’add al-Mu’izz li-Din Allaha (932-975), doszło do pewnego niezwykłego zdarzenia. Jako, że wtedy również miał miejsce konflikt chrześcijan z muzułma­nami w Kairze, kalif poddał próbie patriarchę koptyjskiego Abrama ibn Zaraa (zm. 979). Spytał go podstępnie, czy jest prawdą to, co zostało zapisane w Ewangelii Mateusza, że „jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarn­ko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd tam, a przesu­nie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”? Patriarcha od­powiedział bez wahania, że ow­szem jest to prawdą. Wówczas, kalif postawił przed wspólnotą koptyjską, wydawać by się mo­gło nierealne zadanie. „Jeśli go nie wypełnicie, to albo przyj­miecie islam, albo opuścicie całkowicie kraj, albo zginiecie. Rozkazuję wam, abyście swoją wiarą przesunęli mi górę Mo­kattam w Kairze”. Zrozpaczony patriarcha nie wiedząc, co robić zarządził wspólny trzydniowy post wraz z modlitwą w tej in­tencji dla całej wspólnoty. Li­cząc, że Bóg okaże swą moc i uratuje im życie. Wspólnoto­wa, żarliwa modlitwa i post w tej intencji zostały wysłucha­ne przez Boga. Podanie głosi, że poszczącemu patriarsze ukazała się, Matka Boża, która wyjawi­ła, że jutro otrzyma pomoc. Na­zajutrz pod stopami góry Mo­kattam, w otoczeniu wojsk islamskich, zebrała się cała wspólnota koptyjska, która otrzymała nakaz, że ma się mo­dlić modlitwą: „Kyrie eleison”. 
    Kiedy Koptowie rozpoczęli wspólnotową modlitwę, wie­dząc, że uratować ich może tyl­ko cud, góra Mokattam podnio­sła się, i to nie raz, jak chciał kalif, ale trzykrotnie. Widząc to kalif i wojska islamskie odstąpi­ły od złych zamiarów wobec Koptów, a przegrany władca zmarł jeszcze tego samego roku, bo poddał Boga próbie. 
Cud ten może wydawać się bajką, ale jeśli prześledzi się los chrześcijańskich Koptów, którzy żyją w Egipcie od setek lat wciąż poddawani prześlado­waniom ze strony islamistów dostrzec można łatwo, że Bóg wspiera ich jedność i otacza opieką swój lud. 
Znacznie bardziej współcze­sna historia, której nie da się już uznać za bajkę dla dzieci czy legendę miała miejsce na Filipi­nach w 1986 r. Prezydent Ferdi­nand Marcos, który doszedł do władzy w wyniku wyborów w 1965 r. po dwóch kadencjach zdecydował się sprawować władzę dyktatorską. Po złama­niu konstytucji i rozwiązaniu parlamentu rozpoczął prześla­dowania opozycji zamykając, a nawet likwidując tych, któ­rzy nie zgadzali się na łamanie prawa. Dyktatura i represyjny sposób rządów powodowały coraz gorszą sytuację w kraju i wiele niepokojów społecz­nych. Wreszcie prezydent Mar­cos zdecydował się na ogłosze­nie wyborów prezydenckich w 1986 r. licząc, że to uspokoi ludzi i wzmocni jego pozycję. Jego kontrkandydatką została pani Corazon Aquino, wdowa po zamordowanym 3 lata wcze­śniej działaczu opozycji. Kiedy filipińskie Zgromadzenie Naro­dowe sterowane przez Marcosa ogłosiło, że większość obywa­teli poparła urzędującego pre­zydenta, pani Corazon Aquino widząc jawne fałszerstwo dała sygnał do zbojkotowania wyni­ku wyborów. 
Wówczas także minister obrony Ponce Enrile oraz za­stępca szefa sztabu general­nego gen. Fidel Ramos wraz z kilkuset innymi wojskowymi, mając dość wieloletniego nad­używania władzy przez despo­tycznego prezydenta, otwarcie wypowiedzieli posłuszeństwo Marcosowi i zamknęli się w forcie Aguinaldo, gdzie mie­ściło się filipińskie Minister­stwo Obrony. Otrzymawszy od dyktatora 24-godzinne ultima­tum: bezwarunkowa kapitulacja albo śmierć przez rozstrzela­nie, zatelefonowali po radę do charyzmatycznego kard. Sina. Wiedzieli doskonale, że wystar­czyłoby kilka czołgów czy śmi­głowców, aby ich unicestwić. 
Widząc, że krwawa konfron­tacja wisi na włosku, kardynał zamknął się na 1,5- godzinną modlitwę w kaplicy, potem zaś z właściwą sobie energią przy­stąpił do działania. Zadzwonił najpierw do kilku zakonów kontemplacyjnych w Manili, wzywając mniszki do postu i modlitwy, a potem za pośred­nictwem katolickiego Radia Veritas, jedynego w tamtym czasie niezależnego medium na całych Filipinach, zwrócił się do mieszkańców stolicy z apelem: Proszę, wyjdźcie z waszych domów, bo musimy chronić życie tych żołnierzy. Odzew manilczyków był na­tychmiastowy i w ciągu kilku godzin na główne aleje miasta wyległo ponad dwa miliony ludzi, którzy przyszli całymi rodzinami i otoczyli kryjówkę zdesperowanych, zbuntowa­nych wobec reżimu żołnierzy. Przyszli z różańcami w rękach oraz z modlitwą na ustach. 
Wtedy to Marcos zadecydo­wał o wysłaniu helikopterów, które miały zrzucić bomby na zebrany tłum. Kiedy jednak śmigłowce ze śmiercionośnym ładunkiem dotarły na miejsce, piloci zobaczyli ogromny  żywy krzyż, który utworzyła ponad dwu milionowa rzesza modlą­cych się na różańcu ludzi. Ten widok tak głęboko ich dotkną, że odmówili wykonania rozka­zu i wylądowali. Na ulicy nadal trwało potężne nabożeństwo różańcowe z udziałem prze­szło dwóch milionów Filipiń­czyków. Zebrani nieustannie odmawiali różaniec, błagali Najświętszą Matkę o pomoc, kapłani odprawiali Msze św., a wszystkiemu towarzyszy­ły pieśni maryjne. Trwali tak nieprzerwanie przez cztery dni i cztery noce, wspomagani ustawiczną modlitwą leżących krzyżem zakonnic z kontem­placyjnych klasztorów. 
Prezydent Marcos, dowie­dziawszy się o niepowodzeniu misji lotników, zdecydował w  końcu o wysłaniu czołgów i wojska przeciwko demon­strantom. Krwawa jatka wyda­wała się nieunikniona. Kiedy jednak żołnierze dochodzili już do stojących na ulicy modlą­cych się ludzi, nagle ich oczom ukazała się piękna kobieta, która rzekła do nich: „Stop, ko­chani żołnierze! Nie posuwaj­cie się dalej! Nie krzywdźcie moich dzieci! Jestem królową ich serc”. Żołnierze natych­miast zaniechali wypełnienia rozkazu i przyłączali się  do modlących się demonstran­tów. Niebawem jednak padły kolejne rozkaz dyktatora, aby rozpędzić demonstrantów ga­zem i ostrzelać zbuntowanych żołnierzy z moździerzy. Jednak i te próby spełzły na niczym, gdyż nagle odwrócił się wiatr i to napastnicy zaczęli kaszleć i uciekać, a wszystkie pociski moździerzowe okazały się nie­wypałami. Zamieszanie jed­nak trwało nadal, bo do walki o władzę włączyli się komuni­ści mający na celu zabicie Mar­cosa i przejęcie władzy. 
Kard. Sin widząc, że kraj stoi w obliczu wojny domo­wej między zwolennikami Marcosa, komunistami i nowo zaprzysiężona prezydentową, skłonił amerykańskiego prezy­denta Reagana do udzielenia Marcosowi azylu w USA, dzię­ki czemu udało się uniknąć roz­lewu krwi i zażegnać podziały w kraju. Władzę ostatecznie objęła pani Aquino wraz ze swymi zwolennikami. Kardynał Sin pytany o to, jak w ogóle była możliwa ta bezkrwawa rewolucja, nie­zmiennie odpowiadał: Nie ma odpowiedzi. To był cud. 
Pan Bóg dokonał tego cudu, za pośrednictwem Matki Naj­świętszej, gdyż miliony Filipiń­czyków nieustannie wspólnie modliło się na różańcu, otwie­rając swoje serca na działanie Jego wszechmocnej miłości. 
Jako, że przewodnim tema­tem tego wydania Carrissimusa jest jedność, która jest naszym zadaniem i której nam tak bar­dzo dziś potrzeba, a której nie­stety często wciąż brakuje i ja chciałem przyjrzeć się temu te­matowi zwracając głównie uwa­gę na moc z jedności płynącą. 
Słowa Jezusa „I także chwa­łę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy. Ja w nich, a Ty we Mnie! Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował tak, jak Mnie umiłowałeś.” (J 17,22-23) sta­nowią dla nas współczesnych chrześcijan wielkie zadanie, nad którym trzeba pracować rezygnując ze swojego ja, ze swojego egoizmu by budować wspólnotę i jedność ludu bo­żego, który przecież dąży do tego samego celu i który łączą te same zmagania na drodze do tego celu. Słowa te są także obietnicą, że gdy przezwycię­żymy swoje ego i dołożymy starań do jej budowy Pan po­każe jak bardzo nas umiło­wał, a wtedy nie będzie dla nas nic niemożliwego, „Jeśli dwóch z was na ziemi zgodnie o coś prosić będzie, to wszyst­ko otrzymają od mojego Ojca, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 19-20). 
Widząc dzisiejszy świat tar­gany podziałami i konfliktami, zdaje się, że jedność nie jest możliwa, ale czy to oznacza, że mamy zrezygnować z wal­ki o nią najpierw w naszych sercach, a potem na zewnątrz w naszych rodzinach i wspól­notach. Żadną miarą. Po co jed­nak to czynić skoro mimo tych podziałów i braku jedności nic takiego strasznego się nam nie dzieje? Jakie są niezbędne wa­runki do tego by osiągnąć jed­ność? I wreszcie, co ona daje? Te pytania powinien postawić sobie każdy. 
Zapewne jednak, gdy po­myślimy o jedności albo jej braku każdy z nas zauważy, że doświadczył zgubnych skut­ków podziałów, czy to w ro­dzinach, grupach czy wspól­notach. Mimo, że oczywiście można zamiatać sprawę pod dywan i udawać, że nic takiego strasznego się nie dzieje, każdy w głębi czuje, że jednak coś jest nie tak i że nie jest to kom­fortowa sytuacja. Przykładów jest wiele podziały polityczne w kraju i wieczna kłótnia bez możliwości wspólnego dzia­łania dla jego dobra, podziały religijne, które próbuje jakoś zakopać ruch ekumeniczny, ale który wciąż napotyka na wiele barier i trudności. Po­działy w rodzinach, sąsiedz­twie utrudniające budowanie wspólnoty, w której dokonuje się prawdziwy rozwój itd. 
Zdaje się, że przyczyn tego wszystkiego jest kilka takich jak egoizm, pycha, żądza wła­dzy, wygodnictwo, zakłamanie, brak wybaczenia itp. Jaki jest jednak podstawowy warunek dla budowania jedności ducha? Według mnie jest to otwartość na Prawdę i podążanie za nią nawet, gdy wymaga ona rezy­gnacji ze swoich egoistycznych żądz oraz umiejętność wyba­czania. Prawda ta musi dotykać jednak nas samych i dalej całą wspólnotę, która jej szuka od­rzucając kłamstwa, fałszywe ideologie, swoje mniej lub bar­dziej egoistyczne interesy czy kulty rozmaitych cielców. Nie­zbędna jest także wola i umie­jętność przebaczenia, gdyż tyl­ko pojednanie może zabliźnić rany, które zadaliśmy sobie przez różnego rodzaju podziały. 
Co da nam wysiłek bu­dowania i życie w jedności? Historie z początku artykułu są dobrym przykładem tego, że jedność się opłaca i że Bóg wspiera dążenia do jedności i okazuje swoją moc i miło­sierdzie wszystkim, którzy zjednoczeni w dobru walczą o budowanie królestwa boże­go na ziemi. 

Piotr Marmuszewski

 Modlitwa dziecka

Panie Boże, dlaczego czasem w rodzinie jest tak trudno? Moje za­chcianki, to przecież tylko pró­ba sił, po to, aby łagodna sta­nowczość rodziców dała mi poczucie bezpieczeństwa, a proste wyjaśnienie pomogło lepiej poznać świat. Moje złe nawyki też potrzebują poprawy, chciałbym się ich oduczyć, póki jestem młody, ale agresja i krzyczenie na mnie sprawia, że uciekam, bo jak mam się bronić? A każda przemoc budu­je mur między nami. Jak mamy się wtedy lubić i kochać? Kiedy zaś zwraca mi się uwagę pu­blicznie, to czuję się wtedy taki upokorzony! A za to naprawdę lubię rozmowy w cztery oczy, nawet te trudne. Przecież nawet ja wiem, że relacje to nie babki z piasku. Wyolbrzymianie mo­ich błędów, szczególnie ekspe­rymentów, uderza w poczucie mojej wartości, w pragnienie podróży i badania, co jest moim naturalnym sposobem pozna­wania świata. W ten sposób uczę się i dojrzewam. 
Spraw Panie Boże, by ro­dzice nie chronili mnie tak za­wzięcie przed skutkami moich wyborów. Zamykany w kloszu, jak urosnę by kiedyś stanąć sa­modzielnie, na własnych no­gach? Czasem moi rodzice za bardzo biorą do siebie to, jak gniewam się na nich, a przecież to nie na nich się gniewam, tyl­ko na moją niemoc, i ich prze­wagę, szczególnie wtedy, kiedy chciałbym żebyśmy byli part­nerami. Kiedy zaś zwracam na siebie uwagę, lubiąc okazywać różne dolegliwości, często to nic poważnego, a powstaje awantura, jak o napad na bank. I wtedy nie mogę już siadać im na kolanach. I narysowanie aniołka nie pomaga przegonić ciemnych chmur. 
Boję się ich obietnic, skoro ich nie dotrzymują. To mnie ogłupia, bo, na kim innym mam oprzeć swój świat we wczesnych latach, kiedy jestem taki bezbronny i zależny, jak nie na rodzicach? A przecież to od nich uczę się bycia konse­kwentnym. Często denerwują się z powodu komunikacji mię­dzy nami. Jestem dzieckiem i jeszcze nie do końca umiem jasno wyrażać myśli. Oni też byli dziećmi, czy już nie pamię­tają jak to było? Przez to dener­wuję się sam na siebie i próbu­ję nadrobić, ale bez efektów. I jest jeszcze gorzej. Boję się także, Panie Boże, tego jak z uporem maniaka sprawdzają moją uczciwość, boję się tego, że ten strach poprowadzi mnie do kłamstw. Albo kiedy zada­ję pytania, a oni są zbyt zajęci czymś innym i zbywają moją ciekawość. Ona nie znika, a jest zagrożenie, że poszukam od­powiedzi gdzie indziej. Niech mnie od tego bronią, abym nie wpadł w tarapaty, nie wiedząc, co jest dobre, a co złe. Przecież nikt nie wchodzi z własnej woli w kłopoty. 
W okresie dzieciństwa czę­sto miewam różne lęki, lecz je­śli są głupie, jak często słyszę, to znaczy, że i ja jestem głupi. A one po prostu są i chciałbym tylko, by rodzice przyjęli je i mnie, takim właśnie, jakim jestem. Zaś moi rodzice często chcą być widziani, jako ideal­ni, a przecież odkrycie prawdy o nich, kiedyś, jak już będę duży, może być bardzo bole­sne i trudne. Przyznawanie się do błędów, kiedy jestem dziec­kiem, wcale nie osłabia ich autorytetu. Wręcz przeciwnie, uczy mnie odwagi, a za okaza­ną uczciwość potrafię odpłacić się miłością, o jakiej nie śnili. Albo z drugiej strony, kiedy mają sami do siebie żal za wła­sne błędy. Przecież nikt siebie nie da rady przeskoczyć! To ja oglądam bajki, a to wiem. 
Najgorszy strach, to taki, że nie będzie dobrze. Ja jeszcze nie mam wpływu na kształt ro­dziny, a skutki każdej zmiany odczuwam najmocniej. Czasa­mi boję się tylko tego, że jutro będę się bać, przez to, w ogóle boję się jutra. 
Panie Boże, zamieszkaj z moją rodziną. Biegajmy razem po sadzie, zrywając jabłka czerwone, a potem roz­dajmy je wszystkim przyja­ciołom. A w domu naucz nas byśmy nie bali się miłości. Nigdy! 
Filip Zawadzki

Dla zbyt zajętych, by się (nie) modlić

Jezus powiedział, byśmy ,,czuwając, modlili się w każdym czasie.” W liście do Tesaloniczan wtórował Mu św. Paweł, pisząc: ,,Nieustannie się módlcie.” A św. Grzegorz z Nazjan­zu dodał, że ,,dla człowieka bardziej naturalne jest modlić się niż oddychać.” Czy to tylko pobożne życzenia? Idyllicz­ne wymagania? A może zachęty do mnożenia religijnych praktyk? Czy rzeczywiście we współczesnym świecie, peł­nym pośpiechu, gdy coraz mniej naturalne jest dla nas złapanie samego oddechu, możemy jeszcze sprostać tym słowom? A może je niewłaściwie interpretujemy, traktując jedynie jako heroiczne zadania dla mnichów w zamknię­tych klasztorach? 

Próbując znaleźć odpo­wiedź na te wszystkie pytania, postanowiłem napisać tekst o pewnej formie modlitwy, tak naturalnej, jak oddychanie. Tak prostej, że składa się tylko z jednego sło­wa. Tak zwyczajnej, że nie wymaga nauczenia się jakiejś specjalnej techniki, uciążli­wego programu, który trzeba będzie siermiężnie wprowa­dzać w swój napięty, codzien­ny grafik. Ale za to przenika­jącej jak kropla oliwy wszystkie sfery życia, czasa­mi nawet bez dostrzeżenia (choć nie bez wysiłku) jak i kiedy się to staje. Jest ona sercem, którym od wielu wie­ków oddychają chrześcijanie. W dzisiejszych czasach po­nownie przeżywa swój roz­kwit. Modlitwa Jezusowa, bo o niej mowa, jest kluczem do uproszczenia i zintegrowania naszego życia duchowego. Jest drogą, która się nie koń­czy. Chrześcijaństwo każdego z nas będzie miało sens o tyle, o ile będzie złączone z żywą relacją z Bogiem. A modlitwa Jezusowa może nam w tym pomóc. 
Jezus…Jezus…Jezus… 
Korzeni modlitwy Je­zusowej, należy szukać już w starotestamentalnej czci dla imienia Boga Jahwe. Było ono obdarzone tak wielkim szacunkiem, że arcykapłan wypowiadał je tylko raz w ciągu roku, w Dniu Pojed­nania, w świątyni jerozolim­skiej. W Nowym Przymierzu uwielbienie skupiło się wokół Jezusa. Po hebrajsku Jego imię wymawiano: Ieszuach, a była to skrócona forma od Iehoszuach (Jozue). Imię to oznacza: Bóg zbawia. Dzieje Apostolskie, które można na­zwać Księgą Imienia Jezus, mówią: ,,Nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym mogliby­śmy być zbawieni." Przez to Imię Bóg nie tylko jest przy­zywany, ale jest już obecny w tym przyzywaniu. Przez Jego Imię kierujemy strzały miłości (akty strzeliste) do serca samego Boga. 
Modlitwa dla tych, którzy lubią odpoczywać 
W początkach chrześci­jaństwa przyzywanie Imie­nia Jezus było właściwe dla całej wspólnoty. W V wieku praktyka ta (nazwana później hezychazmem, co oznacza odpoczynek) została prze­jęta przez mnichów, którzy zaczęli regularnie modlić się w sposób polegający na krót­kich i częstych wezwaniach. Wszystko po to, by przyzywa­jąc Imię Jezus, skupić wszyst­ko na Nim i w ten sposób trwać coraz mocniej w Obec­ności Boga. Tradycja hezy­chazmu rozwinęła się głów­nie w Kościele wschodnim, a po schizmie w 1054 r. zosta­ła adaptowana do prawosła­wia i jest w nim bardzo popu­larna aż do dziś. Przez wieki istniała również u rzymskich katolików. Współcześnie rozprzestrzeniła się wśród anglikanów, luteranów i kal­winistów. Określana jest dla­tego modlitwą jedności, którą oddychają wszyscy chrześci­janie, by nie zważając na ist­niejące między nimi podziały, złączyć się w jeden żywy or­ganizm. Modlitwa, którą od­dychają dwa płuca Kościoła - wschodnie i zachodnie. Mo­dlitwa, w której odnajdą się zarówno świeccy i duchowni, prości mieszkańcy wioski jak i zaawansowani kontemplaty­cy. Modlitwa, w której można doznać głębokiego duchowe­go odpoczynku, spocząć, jak Jan przy sercu Jezusa. Odpo­cząć… nie tylko od zgiełku świata, ale i od zmęczenia sobą samym, ale by ,,począć od nowa” jak mawiał Karol Wojtyła i zacząć nowe życie. 
Dla kogo? Dla każdego! Gdzie? Wszędzie! 
Imię Jezus nie może być zamknięte w murach jakiejś świątyni. Dlatego też rozla­ło się na wszystkich ludzi, na cały świat. Praktyka mo­dlitwy Jezusowej może być łączona z pracą fizyczną, ale można ją również adaptować do pracy umysłowej. Można ją praktykować w każdym czasie i na każdym miejscu: w kościele, pokoju, na ulicy, w biurze, w warsztacie, pod­czas spaceru. Ochroni nas ona przed wieloma niepotrzeb­nymi myślami czy próżnymi słowami, pozbawionymi mi­łości. Będzie nas strzec przed nęcącymi, lecz w gruncie rzeczy pustymi błyskotkami tego świata. Będzie uświęcać nasze codzienne relacje, po­magać znosić tych, którzy nas denerwują i których nie lubi­my. Będzie nas strzec przed pochopnym osądzeniem tych, których uważamy za gorszych od siebie, a prowadzić do do­strzegania dobra w każdym człowieku. 
Proste jak… 
Charakterystyczną cechą modlitwy Jezusowej jest jej prostota. Istnieją jednak pew­ne formuły, wypracowane przez tradycję, które mogą nam pomóc. Chodzi jednak przede wszystkim o to, by znaleźć w niej swoją drogę, styl, wyzbywając się presji osiągnięcia czegoś. Jedną z najbardziej popularnych form jest połączenie ewange­licznych słów niewidomego żebraka Bartymeusza z pokor­ną prośbą celnika: ,,Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznym." Za­łożyciel jezuitów, św. Ignacy, proponując swoim uczniom modlitwę ,,rytmiczną", mó­wił że każdy oddech czy ruch może być dla nas źródłem nowego zwrotu ku Bogu. Dlatego też można łączyć to ewangeliczne zdanie ze swo­im oddechem. Przy wdechu wypowiadamy (szeptem lub w myślach) pierwszą część formuły ,,Panie Jezu Chryste, Synu Boży", zaś wydychając powietrze: ,,zmiłuj się nade mną grzesznym." Chodzi o to, by pamięć o Jezusie złączyła się z naszym oddechem, tak jak ,,powietrze z naszymi ciałami, a płomień ze świe­cą." Przez długi czas słowa modlitwy Jezusowej nie były jednak określone w sposób sztywny, dlatego wiele osób modli się jej pierwotną wersją, tj. samym Imieniem Jezus czy też adaptuje wezwanie we­dług własnego uznania, po­wtarzając je w formie proste­go okrzyku : ,,Jezu mój" albo ,,Jezu, jesteś. Jezu, jestem." Można również co jakiś czas modyfikować formułę. Osta­tecznie nie chodzi jednak o to, jak będzie brzmieć sama formuła, ale o to, by dojść do stanu opisywanego przez św. Pawła: ,,Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus." 
Jak to się robi? Czyli o modlitewnym know­-how 
Modlitwa Jezusowa w swej formie znajduje się pomiędzy modlitwą medytacyjną i kon­templacyjną. Jak wspomnieli­śmy może być wymawiana na głos, powtarzana w myślach lub można łączyć obydwie te formy. Zanim rozpoczniemy wzywać Imię Jezus dobrze jest wygodnie usiąść w pozy­cji, która zapewnia nam utrzy­manie przez jakiś czas wyprostowanego tułowia. Można na chwilę wstrzymać oddech, lekko skłonić głowę w kierunku serca i zamknąć oczy, co pomoże nam wejść w pewne skupienie. Prośmy wtedy o pomoc Ducha Świę­tego, pozwalając powoli od­chodzić z naszego umysłu tym sprawom, które jeszcze przed chwilą go zajmowały, jak również towarzyszącemu nam napięciu czy pośpiecho­wi. Nie potrzeba żadnych in­nych przygotowań. Pozostaje tylko ,,rzucić się" w Imię Je­zus tak, jak rzuca się do wody ktoś, kto chce się nauczyć pły­wać. Gdy wymówisz je po raz pierwszy z miłością, w peł­nej adoracji, pozostaje tylko przylgnąć do niego, przytulić się i powtarzać je powoli, ze słodyczą i w pokoju. Wtedy często towarzyszące nam na­pięcie czy niepokój ustępuje. Gdy zaś morze jest wzbu­rzone, nie obawiajmy się jak Piotr pójść w Jego kierunku po rozszalałych falach. Gdy zaczynamy się topić, rzućmy się ufnie w Jego ramiona. 
Nie trzeba przyzywać Imienia bez przerwy. Raz wezwanie Imię może się rozciągać na dłuższe chwile milczenia, spoczynku, ciszy, czuwania. Gdy pojawi się zmęczenie, należy przerwać wołanie i podjąć je, gdy po­czujemy się znów gotowi. Nie chodzi o to, aby dosłownie i nieustannie powtarzać Imię, ale raczej o to, aby zamieszka­ło ono w naszym sercu. 
Być wolnym jak w tańcu 
Od czasów średniowie­cza rozpoczyna się praktyka odmawiania modlitwy na paciorkach czotki (ró­żańca, który mnich otrzymuje przy swo­jej profesji mona­stycznej), co dla wielu jest pomocne w utrzymaniu skupie­nia. Posiadanie czotki czy jakaś określona technika nie są jednak konieczne w prak­tykowaniu tej modlitwy. Nie powinno być w tym nic me­chanicznego. Modlitwa Jezu­sowa uwalnia nas bowiem od wszystkiego. Od wszystkiego poza samym Jezusem, dlatego też liczy się przede wszyst­kim pragnienie spotkania z Nim, pozwolenie na to, by nas kochał. Pod­czas modlitwy trze­ba pozwolić odejść naszym myślom, wyobrażeniom, pla­nom, pomysłom, po to by skupić się wy­łącznie na Obecno­ści. Szczególnie na początku może nam to nie wychodzić i sprawiać trudność. Niejednokrotnie trud­no nam będzie uspokoić swoje myśli, będziemy się na siebie irytować i będziemy mieć wrażenie, że to nie dla mnie i trzeba dać sobie z tym spokój , bo... mi nie wychodzi (tak jak by wszystko od razu musiało mi wychodzić). Całe szczęście możemy sobie na to pozwo­lić, bo jako Jego dzieci nie musimy być perfekcjonistami w każdym calu. Potraktujmy tę przygodę jak naukę tańca. Na początku trudno jest sta­wiać kroki, cały czas zwraca się uwagę na siebie i swoje niepowodzenia, ale z biegiem czasu, gdy już nauczymy się kroków, trochę poćwiczy­my i poczujemy muzykę, to z łatwością możemy rzucić się w wir tańca, a początko­we problemy wydają się nam już mało znaczące. Ważne, by w momentach kryzysów, nie poddać się zniechęceniu. Jeśli nawet różne myśli cią­gle napierałyby na nas przez całą długość modlitwy, to zgódźmy się na to, by za każ­dym razem powracać w Jego Obecność, mając nadzieję, że te powroty są Mu bliższe niż jakiekolwiek modlitewne osiągnięcia. 
Modlitwa, która rozpala serce. W kierunku oczyszczenia i komunii 
Imię Jezus trzeba tak wy­mawiać, jak gdyby się je spożywało niczym pokarm. Nasza dusza jest Wieczerni­kiem, w którym Jezus pra­gnie celebrować Paschę ze swymi uczniami. Imię Jezu­sa może zająć miejsce chleba i wina. Możemy doświadczyć w pewnym sensie duchowej komunii, w której spotykamy się z żywym Bogiem i karmi­my się Jego Obecnością. Cho­dzi o to, by nasze serce wchło­nęło Jezusa, a On nasze; mają one stać się czymś jednym. Nie jest to praca, którą moż­na wykonać w ciągu jedne­go lub dwóch dni. Wszystko wymaga czasu i wysiłku. Ale z Jezusem to zadanie wydaje się być słodkie, a ciężar lekki. Można je praktykować wszę­dzie, bo każdy z nas jest Jego świątynią, niezależnie od tego jak daleko byśmy się od Niego oddalili. Zresztą, jeśli popeł­niamy grzech (czyż nie jest to nasza codzienność), Imię to również służy natychmia­stowego pojednaniu. Przy­wołując je ze skruchą i mi­łością, staje się ono znakiem przebaczenia. To, co  dokonuje się w tym momencie w duszy człowieka swoje dopełnienie znajduje zawsze w sakramen­cie pojednania i Eucharystii, sakramentalnych darach Ko­ścioła, których nic nie może zastąpić. 
Czas nie goni nas 
Jeśli nasza modlitwa nie towarzyszy pracy lub innym zajęciom dobrze jest ją uloko­wać w konkretnym momen­cie dnia (najlepiej z samego rana lub wieczorem, ale nie przed samym snem, gdy już jesteśmy zmęczeni) oraz za­planować czas jej trwania (najlepiej od 15 do 60 minut), by poświęcić się wyłącznie Bogu. By nie zwracać uwagi na zegarek podczas modlitwy, najlepiej ustawić delikatny budzik, który przypomni nam o jej zakończeniu . Św. Ignacy uczy nas, by na pokusy wcze­śniejszego zakończenia mo­dlitwy reagować przedłuże­niem jej o parę minut (zasada agere contra), by znokautować tego, któremu na tym zale­ży. Gdy z kolei modlimy się spontanicznie i nie ustalamy konkretnego czasu na modli­twę dobrze jest,  gdy nie wy­muszamy na sobie skupienia, gdy nie potrafimy się dłużej przy nim utrzymać ani też z drugiej strony przerywać ry­chło modlitwy, kiedy uwaga naszego umysłu i serca trwa przy Bogu. 
Uczucia na modlitwie, czyli o przywiązaniu (się) do Jezusa 
Modlitwie mogą towa­rzyszyć różne uczucia. Raz będzie to rozchodzenie się przyjemnego ciepła po całym ciele, innym razem radość, pokój i ukojenie. Będziemy doświadczać tego jak On sam - Jezus, Jednorodzony Syn Boży staje się ,,naszym domem, nektarem na ustach, miodem na języku, żywą am­brozją, jasnym światłem dla oczu, a dla uszu brzmieniem życia." I trzeba to przyjąć z wdzięcznością jako dar. Jed­nakże błędem byłoby szukać tego wszystko na siłę. Z pew­nością spotkamy się też z tymi mniej przyjemnymi odczucia­mi jak irytacja na milczącego Boga, złość na innych ludzi, a najczęściej na samego siebie; dotkniemy zniechęcenia i fru­stracji. Szarpanie się z nimi nic nie da. Spróbujmy po pro­stu przejść ponad tymi bar­dziej jak i mniej przyjemnymi doznaniami, nie przywiązując się zbytnio do nich. Lepiej, przywiązawszy się do same­go Jezusa, ponownie wezwać Jego Imię, rzucić się w Jego ramiona i w nich pozostać. 
Ktoś powie: ,,Łatwo się mówi...” Odpowiem: ,,Tak, ale po prostu…spróbuj. War­to. Pamiętaj, że celem nie jest osiągnięcie jakiegoś celu czy analizowanie siebie, ale uwielbienie Boga. Nawet gdy­byś na modlitwie nic nie od­czuwał, byłbyś pozornie zim­ny lub oschły i wydawałoby Ci się, że ten czas był stracony, nie dopuszczaj do siebie tych myśli. Zaufaj, że Twoje serce doznaje wtedy bardzo często większych łask niż w czasie nadzwyczajnych ekstaz du­chowych.” 
W drodze ku ciszy 
Po jakimś czasie praktyko­wania modlitwy, Imię Jezus samo będzie się zjawiać na naszych wargach. Nadejdzie jednak moment, gdy nasze słowa powoli będą zanikać, wargi milknąć, myśli uspo­kajać, a będziemy się raczej wsłuchiwać w mowę serca. Samo powtarzanie wezwania nie jest naszym celem. Cho­dzi o zjednoczenie z Bogiem, o połączenie odpoczynku z uważnością w myśl słów z Księgi Pieśni nad pieśniami: ,,Ja śpię, lecz serce me czuwa." Kto dociera do tego punktu, nie potrzebuje już Imienia. W ciągu drogi było ono opar­ciem dla obecności, dotarłszy do celu mamy zostawić także Imię, mamy porzucić wszyst­ko z wyjątkiem Jezusa oraz tajemniczej i niewysłowionej więzi, która będzie czyniła pełniejszym całe nasze życie. 
Oby więc modlitwa Jezu­sowa stała się dla nas ,,pokar­mem podczas głodu, napojem w pragnieniu; niech da nam odpoczynek, gdy jesteśmy zmęczeni. Oby ochroniła nas przed niebezpieczeństwami oraz dała światło w spotka­niach z ludźmi. Oby Jezus stał się dla nas ,,nie tylko Tym, który obdarowuje, ale samym Darem; nie tylko Tym, który oczyszcza, ale Czystością; nie jedynie Tym, który karmi głodnych i poi spragnionych, ale Pokarmem i Napojem.”
Mówi się, że najlepszą formą modlitwy jest dla każ­dego ta, do której skłania go Duch Święty. Może od dziś będzie nią dla Ciebie modli­twa Jezusowa? 

Mateusz Odachowski

 Bez ryzyka ani rusz

 W wakacje każdy nowicjusz zaangażowany był w jakąś formę letniego apostolatu. Mnie w udziale przypadła tzw. „Droga Abrahama”. Ta dość kameralna wyprawa prze­znaczona jest wyłącznie dla mężczyzn. W skrócie wyzwa­nie polega na przejściu z punktu A, do B, przy użyciu minimalnego wyposażenia. Bez pieniędzy, telefonów, namiotów. To tyle, jeśli chodzi o „zasady gry”. Resztę pisze już samo życie, wsparte tchnieniem Ducha Świętego. Z punk­tu widzenia organizatora to idealne przedsięwzięcie, bo niemal wszystko można zrzucić na Pana Boga. 
Cały dobytek to zawar­tość plecaka i ufność złożona w naszym Panu. Każdego dnia idziemy w innej dwójce, do południa w milcze­niu - słuchając na mp3 konfe­rencji przygotowanych przez o. Pawła Rakowskiego SJ, w dru­giej połowie dnia rozmawiając. Konferencje nadają kierunek medytacji nad własnym życiem i drogą Abrahama, naszego „praojca według ciała”. Wie­czorem w umówionym punkcie schodzimy się z różnych stron, żeby wspólnie modlić się i dzie­lić doświadczeniem drogi (ze­wnętrznej i wewnętrznej). Jesz­cze tylko zmiana w dwójkach, ustalenie gdzie widzimy się ju­tro i można rozejść się w poszu­kiwaniu noclegu. Wyruszamy z Duszpasterstwa Akademickie­go „Dąb” w Warszawie, za cel obierając Bazylikę w Świętej Lipce. Podejmowałem w życiu różne wyzwania i jestem raczej otwarty na nowe, ale daleko mi do postawy ufności wobec Boga. Za każdym razem On udowadnia mi, że nie mam się czego obawiać, bo odkąd cho­dzę w Duchu Świętym, owoce jakich Bóg daje mi kosztować, niemal zawsze przewyższają moje oczekiwania. Nie przeszkadza mi to jednak zupełnie w tym, żeby mieć obawy i trud­ność z zaufaniem Panu Jezu­sowi za każdym razem przed nowym doświadczeniem, któ­rego nie jestem w stanie kon­trolować. Tak było i tym razem. Pakowanie okazało się drogą przez ogień. Jak wybrać rzeczy na tydzień wędrówki i zabez­pieczyć się, chociaż na część okoliczności, a przy tym nie zginąć pod ciężarem plecaka? Bez ryzyka ani rusz. Ale czy ręka Pana nie jest za krótka? Czy mój Bóg żyje, jest kocha­jący i wszechmocny? 
Moim ulubionym doświad­czeniem całej wędrówki było spotkanie z drugim człowie­kiem. Początkowo towarzyszył mi dość spory stres, obawa przed odrzuceniem, oceną, czy wygłupieniem się. W końcu nie codziennie chodzę żebrać o dach nad głową i jedzenie. Ta­kie „wyjście” zawsze wiąże się z ryzykiem. Nie znamy się, nie wiemy czy możemy sobie ufać, czy uwierzyć w opowieść mło­dych chłopaków, którzy są jaki­miś „pielgrzymami”? Dlaczego ja mam im pomagać? Nie ma księdza w okolicy? Przecież plebania jest od przyjmowania pielgrzymów. 
– Możemy prosić o nocleg? Wystarczy nam kawałek wol­nej podłogi. 
– Chwileczkę, zaraz spytam żony. – Kochanie, jacyś piel­grzymi przyszli i pytają o noc­leg… – słychać ciche słowa z głębi domu. – Co ty na to? 
– Pielgrzymi?! No to niech idą dalej (śmiech). 
– (Wracając do nas) No nie­stety, ale nie możemy pomóc. 
Możemy zatrzymać się w naszych małych, wewnętrz­nych światach, myśleć o tym, co myślą inni. W trudnej sytu­acji niemal odruchowo zaczy­namy oceniać, przypisywać złe intencje i budować niewidzial­ny mur. Mur lęku. Z braku za­ufania Bogu łatwo wejść w kalkulacje i wybierać domy po pozorach - biedniejszy, a może bogatszy? Bogaci przecież nie pomagają, itd. Im więcej zatrzymywałem się na moich myślach, obawach i projek­cjach, tym większy opór odczu­wałem. Ratunek przychodził w momencie spotkania, gdy zostało podjęte działanie, akt. Wtedy głowa przestaje produ­kować milion myśli (albo nie są tak widoczne), które mogą nie mieć wiele wspólnego z rze­czywistością, a zaczynam wi­dzieć drugą osobą. Widzieć jej obawy, początkową nieufność, zaciekawienie, zdziwienie, uśmiech. To moment w jakiś sposób przedziwny. Niebez­pieczny, trudny do kontrolowa­nia, a jednak tak potrzebny i po­ciągający. W ciągu paru minut mogliśmy obserwować proces otwierania się i odkrywania w sobie dobra. Stopniowo, w atmosferze szacunku, tak jak oswajali się ze sobą Lis i Mały Książę. 
Myślę, że w pewnych ka­tegoriach mogę podzielić te spotkania zero-jedynkowo, na te, w których zobaczyliśmy w sobie człowieka, i na te, w których nie było nas stać na to ryzyko. W formie modelu przekładam to na inne relacje, moje osobiste, korespondencje, przypadkowe kontakty na fo­rach, fb, relacje ludzi mediów, dziennikarzy, polityków, publi­cystów, ludzi Kościoła, itd. 
Chociażby w tak popular­nych mediach społecznościo­wych, dużo łatwiej jest się kłó­cić, kiedy piszemy z anonimem na publicznym forum albo wymieniając się komentarzami pod czyimś wpisem. Wtedy tra­cimy z oczu człowieka widząc tylko ideę, konkurenta i myśl do obalenia. Jesteśmy też w jakimś stopniu anonimowi, w tłumie. W tej samej dyskusji, gdy ktoś napisze do nas na priv albo wy­śle mail, mamy dużo większą skłonność do widzenia dobra, do uznania tego, że ten „ktoś” ma też swoje racje, a rzeczy­wistość nie jest czarno-biała. Oponent przestaje być oponen­tem. Zauważamy człowieka. Bierzemy odpowiedzialność za to spotkanie. Przeżyłem wie­le takich zaciętych dyskusji, kłótni, które po przeniesieniu się w cztery oczy, choćby wir­tualne (tzw priv.), zmieniały zupełnie ton. Nie mówiąc już o fizycznym spotkaniu. 
W „realu” jest podobnie. Mogę widzieć drugą osobę, ale niejako nie zauważyć w niej człowieka, dla swojego bezpie­czeństwa lub interesu, zostając tylko na powierzchni. Wtedy spotykam się z jakąś informa­cją, ale nie dopuszczam do sie­bie wiele więcej. Nie stać mnie na postawę otwartą. Potrzeba zwyciężania, ustanawiania swojej ważności i wartości jest zbyt silna. Kieruje się wtedy głównie lękiem. Jak twierdzi o. Rohr „To, co zdecydowali­śmy się zobaczyć, jednocześnie określa to, czego nie widzi­my.” (R. Rohr OFM, Poruszyć światem – Kontemplacyjna postawa i modlitwa działa­nia. Kraków 2013). Nieufność i nienawiść może zasłonić całe dobro w człowieku, a z drugiej strony, miłość zakrywa wiele grzechów (por. 1 P 4,18). Nasza postawa jest w pewnej mierze decyzją. Można spotkać się z człowiekiem mając otwartą głowę, otwarte serce. Zobaczyć jego oczy, spojrzenie, usłyszeć ton głosu - to jest to co poma­ga nam wykrzesać z naszego wnętrza miłość. Myślę, że jest to istota i podstawa budowania jedności. Co do budowania jed­ności międzyreligijnej, ale nie tylko, możemy się wesprzeć słowami Papieża Benedykta XVI z Jego ostatniej adhorta­cji Ecclesia in Medio Oriente, w p. 27 pisał: "Niewłaściwe jest twierdzenie w sposób wy­kluczający: "posiadam praw­dę". (...) Prawdę można pozna­wać i żyć nią tylko w wolności, dlatego nie możemy narzucić prawdy drugiej osobie; objawia się ona tylko w spotkaniu, które przenika miłość". (dodałem to później – Krzysiek) 
Podczas spotkania dla mło­dych, we wspólnocie Mocni w Duchu, zaproponowano nam pewne „ćwiczenie”. Losowo dobraliśmy się w pary, stanęli­śmy na przeciw siebie i czeka­liśmy na polecenie. Poproszono nas, żeby przez cztery minu­ty patrzeć sobie w oczy. Bez śmiechów, wygłupów, ucieka­nia wzrokiem. Naszą intencją miało być po prostu spotkanie z tą drugą osobą, bycie obec­nym przy niej i dla niej przez najbliższe 4 minuty. Nie znamy się, więc rodzi się obawa, nie­pewność i dyskomfort. W jakiś sposób odczuwam poczucie bezbronności związane z formą odkrycia się. Pierwsza minuta nie jest łatwa, ale stopniowo ten wewnętrzny ferwor wynikający ze skoncentrowania się na so­bie uspokajał się, żeby finalnie doprowadzić mnie do zasko­czenia. Początkowo naturalną tendencją było odpychanie się naszych spojrzeń, związany z tym wysiłek, lecz pod koniec tego ćwiczenia wręcz szuka­liśmy nawzajem swoich spoj­rzeń. Przed ćwiczeniem trudno mi było spontanicznie choćby stać przy tej osobie, a teraz, mimo że nikt nas nie zmuszał, stoimy razem i patrzymy sobie mimowolnie w oczy, brak słów nie powoduje już dyskomfortu, a w jego miejsce zauważamy pojawienie się jakiejś prze­dziwnej więzi. 
Wierze, że to Chrystus obecny w nas, że On jest źró­dłem tego doświadczenia. Ma ono wiele wspólnego z Adora­cją, do której zostaliśmy póź­niej zaproszeni. 
Mieliśmy po drodze wie­le wspaniałych spotkań, które umocniły mnie w przekonaniu, że jesteśmy z gruntu dobrzy, że jest to nasza pierwotna tożsa­mość. Nie - słaba natura ska­żona grzechem pierworodnym, a - głęboko położone dobro, które po prostu w nas jest i czę­sto czeka na wydobycie. Naszą najgłębszą tożsamością jest „Emmanuel” - wcielony Bóg. Opowiem o jednym z wielu zwyczajnych spotkań, które mieliśmy na naszej Drodze. 
No więc idziemy. Długa pro­sta, około 12 w południe, więc jeszcze czas na poszukiwanie obiadu. W butelce trochę wody, a nogi, jak na czwarty dzień i 120 km za nami, nie doskwie­rały tak bardzo. Idziemy lewą stroną i z prawej mijamy zapar­kowany na skraju lasu samo­chód, a przy nim rodzinkę sto­jąca przy otwartym bagażniku. Machnąłem ręką i z uśmiechem krzyknąłem w odruchu: „Dzień dobry!” Odpowiedzieli tym sa­mym. Przeszło mi przez myśl, żeby jakoś zagaić, może przejść na drugą stronę, ale niestety zwyciężyła pokusa pozostania w swojej strefie komfortu. Na ich „nieszczęście”, z ciekawo­ści zapytali, co to za eskapada. No i już byli nasi. Przeszedłem na prawą stronę i od słowa do słowa wyjaśniłem, co robimy, dokąd idziemy. Dołączył mój kompan, który szedł kilkana­ście metrów za mną. Okazało się, że jadą w odwiedziny do swojej rodziny i już zbliżają się do celu. Rozbili przerwę na od­poczynek i posiłek, więc spon­tanicznie zaczęli nas częstować kanapkami i herbatą. Rozmowa rozkręca się stopniowo, czuć coraz większą ufność i otwar­tość. Po chwili z daleka widać kolejną dwójkę naszych, ma­chamy im ręką żeby dołączyli. 
„Panowie, w sumie to je­steśmy już tak blisko, że nie potrzebujemy tego jedzenia. Zaraz dojedziemy do naszej rodziny i tam jedzenia nam nie będzie brakować.” 
Z uśmiechem wręczają nam resztę kanapek polewając kawę z termosu. My z wdzięcznością przyjmujemy ich gościnność, szczególnie, że kawa nie trafia nam się codziennie. Towarzy­szą nam uśmiechy, okazuje 
się, że ktoś z nas pochodzi z tych samych stron, znamy tą samą wspólnotę itd. Tworzy się atmosfera zaufania, ciepła, radości. – Może macie jakąś intencje, którą możemy zabrać w drogę? Albo pomodlimy się teraz błogosławiąc wam za to dobro – pyta jeden z nas. No i Jaro słysząc ufne „tak!” za­czyna modlitwę spontaniczną. Włączamy się całą wspólnotą, przywołując Ducha Świętego, czuć jedność w wypowiada­nych wezwaniach, dwie osoby ocierają łzy. Ktoś z rodziny, nieobecny przy nas, jest chory na astmę, więc prosimy z ufno­ścią o uzdrowienie, błogosławi­my im, ogłaszając Miłość Ojca. Czas na dalszą drogę. Żegnamy się, wymieniamy uściski i ru­szamy. 
Nie mieliśmy nic, a dostali­śmy więcej niż się spodziewa­liśmy. Oni oddali nam „wszyst­ko, co mieli”, ale wydaje się, że teraz mają jeszcze więcej. W sercach pokój, na twarzach radość. U nas tym bardziej. Spotkaliśmy Jezusa w sobie nawzajem. Nogi idą już same, a w głowie myśli i zadziwienie. „Boże, jak Ty to robisz? Co za przedziwna arytmetyka? To jest najprawdziwszy cud, cud spotkania i otwartych serc.”. Idąc uwielbiamy Boga i modli­my się jeszcze za tą rodzinę.      
Czy potrzeba czegoś wię­cej? Jedność w człowieczeń­stwie, jedność w rodzinie na­szego Taty jest tak blisko! Jest na wyciągnięcie ręki, w zasię­gu naszego wzroku, pośród nas (Łk 17, 21). Jest w rela­cji, spojrzeniu drugiej osoby, w słowie przyjęcia, w otwar­tym sercu…
Krzysztof Dzieńkowski

Co po Magisie?

W poprzednim Carissimu­sie opisaliśmy wydarzenie o nazwie Magis 2016, które odbyło się w wakacje. Był to jezuicki program dla młodych z całego świata, poprzedzający Światowe Dni Młodzieży. 
Na Magis pojechaliśmy całą nowicjacką ekipą i braliśmy aktywny udział we wszystkim: od nosze­nia krzeseł, poprzez bycie “chłopcem na posyłki”, aż po robienie fotek i pracę tłumacza na eksperymentach… 
Dla mnie ten czas był niesa­mowity. Czułem się super, bio­rąc udział w modlitwach, tań­cach, śpiewach i szaleństwach na koncercie. Niesamowite było to, że wszyscy cały czas byli radośni, otwarci i życzli­wi. Mogłem z każdym „zbić pionę”, pogadać, zapytać, co słychać, albo po prostu zrobić sobie z kimś fotę. Atmosferę trudno opisać, ale wszystkich nas przenikał i łączył jeden Duch. Byliśmy tam w podob­nym celu: aby poznać nowych ludzi, być razem i dobrze się bawić, ale przede wszystkim żeby spotkać i doświadczyć ży­wego Boga i podzielić się Nim z innymi. Po programie wstępnym podzieliliśmy się na grupy i po­jechaliśmy na eksperymenty ignacjańskie do różnych miast Polski, a nawet do sąsiadują­cych z nią krajów. Aby dowie­dzieć się jak ludzie przeżyli ten czas i w jaki sposób doświad­czyli Boga, jedności i wspólno­ty, postanowiłem zapytać kilku z nich o ich osobiste doświad­czenie Magisu 2016. 
Elsa Maria-Karam 
Hej! To był jak na razie mój drugi raz na Magisie i już nie potrafię sobie wyobrazić, że miało by mnie tam nie być! Po prostu uwielbiam ten czas i nie mogę się już doczekać na kolejną edycję… Chciałabym tym razem dać 
z siebie więcej, być może jako wolontariusz, aby być bardziej pomocną i by zdo­być nowe doświadczenia! Tegoroczny Magis 2016 był niesamowity! Nauczyłam się modlić i być z ludźmi z całego świata- cudowne doświadcze­nie. Moją ulubioną częścią są „kręgi Magis” ponieważ jest to czas dzielenia się, ale tak­że poznawania siebie i innych w kontekście przeżytego dnia i konkretnego Słowa Bożego. Podczas kręgów Magis czułam się zjednoczona: ze sobą, z in­nymi i przede wszystkim z Bo­giem. Rozmawianie o przeży­tym razem dniu nauczyło mnie odkrywać Jezusa w innych. W stworzeniu dobrej atmos­fery i jedności podczas tego czasu najbardziej pomogły: otwartość i przyjaźń Polaków oraz ich usłużność, nieustanna radość wszystkich, wyluzowa­nie i spokój liderów ekspery­mentu… Uważam, że właśnie te rzeczy dodały Magisowi wy­raźnego smaku, energii i dzięki temu był naprawdę wyjątko­wym czasem! 
Wojtek 
Projekt MAGIS 2016 był dla mnie wspaniałym czasem. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w międzynarodowym spotkaniu na taką skalę. Poru­szała mnie obecność jezuitów z całego świata i to, że będąc z różnych krajów służymy jed­nemu Bogu w jednym zakonie. Najbardziej podobał mi się eks­peryment i koncert uwielbienia w Łodzi. To, co wydarzyło się podczas koncertu, było jednym z najmocniejszych doświadczeń wewnętrznych, jakie przeżyłem w nowicjacie. Zaczęło się od deszczu i wy­glądało na to, że niewiele osób przyjdzie. Jednak z biegiem czasu uczestnicy MAGISu za­częli się schodzić, aż miejsce pod sceną wypełniło się posta­ciami w kolorowych bluzach. Prowadzenie tego koncertu, zaangażowanie obecnych i ta­jemnicze „coś” (Duch Święty) sprawiły, że ten wieczór był wyjątkowy... Zwłaszcza, gdy kilkaset osób, niezachęcanych przez nikogo, chwyciło się za ramiona, tworząc wielki krąg, wtedy na niebie pojawi­ła się ogromna tęcza, powstała z kropli niechcianego deszczu i ostatnich promieni zacho­dzącego słońca, które zdołało przebić się przez chmury. My­ślę, że jednym z najważniej­szych czynników tworzenia wspólnoty było wyluzowanie. Od samego początku ekspe­rymentu dobrze się bawiliśmy i dobrze się czuliśmy. Atmos­ferę podrasowało „bekowe” podejście do wszystkiego zam­bijczyka Mwenyi, radość i wa­riactwo naszego ojca jezuity, z którym razem łamaliśmy wszystkie możliwe bariery… No i oczywiście niesamowita liderka s. Teresa, która wszyst­ko zorganizowała i znosiła nasze wybryki. Niesamowi­cie jednoczyło nas wspólne dzielenie - kręgi Magis i czas milczenia na początku każde­go dnia. Ważnym czynnikiem, który nauczył nas jedności był wspólny trud pielgrzymowa­nia, wzajemna motywacja, pomaganie sobie i dzielenie się obowiązkami… 
Ana 
Cześć! Magis 2016 był pierwszym, na którym byłam i było to dla mnie na prawdę wyjątkowe doświadczenie. Nie chciałabym zabrzmieć nudnie, ale chyba nie ma lepszego sło­wa na określenie tego czasu niż właśnie: bardziej, więcej - tzn. magis. Od nowa odkryłam tam wartość i piękno życia. Podczas wieczoru uwielbienia miałam wrażenie, że jestem w Niebie na ziemi- Wow! Nie umiem opisać tego słowami, ale czuję, że to w jakiś sposób spowodo­wało wzrost mojego serca… Zaczęłam się czuć bardziej wolna i mocna, pełna nowych pragnień. Moje życie stało się większe i jestem pewna, że to Bóg czyni je większym. Na Magisie najbardziej podobał mi się czas eksperymentów. Zauważyłam, że w mniejszej grupie, chociaż złożonej z ludzi z całego świata, można osią­gnąć takie rzeczy, które w dużej grupie byłyby niemożliwe… Przede wszystkim lepiej się po­znaliśmy i stworzyliśmy piękną atmosferę jedności, zwłaszcza dzięki kręgom Magis. Bardzo mi się podobało, że na Magisie czułam się częścią czegoś wiel­kiego. Przez to uświadomiłam sobie, że naprawdę nie jestem sama w wierze i doświadczy­łam tego, że świat jest o wiele lepszym miejscem niż dotąd myślałam. To jest serio wyjąt­kowe, że codziennie odkrywa­łam nowe rzeczy i doświad­czyłam czegoś, co nie było bezużyteczne i kiczowate. Ma­gis dał mi świadomość tego, że w każdym zakątku tego świata jest jakaś wyjątkowa osoba i że wszędzie można znaleźć ludzi dobrych, i otwartych. To wszystko sprawia, że sama chcę być dobra. Na Magisie czułam jedność podczas modlitwy - modlitwy na eksperymentach, ale także w dużej grupie... Pod­czas modlitwy z tymi ludźmi czułam się z nimi w pewnym sensie połączona i zaczęłam się z nimi utożsamiać! I to właśnie pokochałam, że mogę czuć się zjednoczona z ludźmi z Europy, Azji, Ameryki, Australii i Afry­ki- wystarczy razem się modlić! 
Arczi 
Różnimy się kolorem skó­ry, językiem, kulturą, ale jest coś, co nas łączy - jesteśmy duchowymi dziećmi Ignacego. Piękny moment, gdy w tej 2-ty­sięcznej grupie pełnym róż­norodności modliliśmy się wieczorem ignacjańskim ra­chunkiem sumienia - miałem silne poczucie jedności - że czujemy klimat. 
Pamiętam, gdy wyjeż­dżaliśmy z Kalisza po tygo­dniowym eksperymencie (re­kolekcje filmowe w ciszy). Uczestnicy mówili: "wow, to była głębia. Nie chcemy wra­cać do powierzchownego ży­cia". ŚDM-y też były pięknym wydarzeniem, ale to zupełnie inny poziom. Jestem dum­ny z jezuitów! Byliśmy jak mrówki mówiące w różnych językach, razem trudzący się dniem i nocą nad wspólnym mrowiskiem, jakim byli ludzie z naszych duszpasterstw. Diana 
Magis 2016 to najlepsza rzecz, jaka mi się mogła w ży­ciu przydarzyć. A to dlatego, że Bóg nauczył mnie tam jak przeżyć moje życie w sty­lu magis - czyli bardziej/ le­piej… Czas eksperymentów wyglądał dokładnie tak, jak marzyłam, aby wyglądało moje życie: dawać siebie in­nym, trwać w obecności Boga i dzielić się z Nim wszystkim - moimi zwycięstwami, poraż­kami, radością i strapieniem. Super było razem z innymi się cieszyć, śpiewać, tańczyć, modlić i gadać! Najbardziej zdumiewające były dla mnie “kręgi Magis”, bo dzięki nim zrozumiałam, że świat nie krę­ci się tylko wokół mnie i że moje problemy są często wy­górowane, bo inni też je mają i spokojnie sobie z nimi radzą. Nauczyłam się też dzięki nim słuchać drugich. Bardzo się cieszę, że dzieliliśmy się swo­imi marzeniami, przeżyciami, doświadczeniami, ale także tym, co jest głęboko w naszych sercach. Te rozmowy były bez­cenne i jestem za nie wdzięcz­na Bogu! Na ostatnim kręgu Magis ktoś powiedział, że wprawdzie jesteśmy podziele­ni przez kontynenty, ale jedno­czą nas wspomnienia i wspól­nie przeżyte chwile… 
Dawid 
Czas Magisu, to czas uświadomienia sobie na nowo, że Kościół jest róż­norodną wspólnotą, której fundamentem i spoiwem jest Chrystus. Poruszała mnie otwartość, szczerość oraz życzliwość, jakiej udzielali sobie ludzie, nie patrząc skąd pochodzisz czy jaki masz ko­lor skóry. Zapamiętałem wie­le momentów, ale jeden jest dla mnie wyjątkowy. Pamię­tam wieczór uwielbieniowy, prowadzony przez „Mocnych w duchu”, podczas którego spontanicznie stworzyliśmy krąg. Pogoda była pochmur­na i mżyło, a gdy złapałem się za ręce, tworząc wielki krąg, niebo rozpadło się na dwoje. Z jednej strony widać było zachód słońca, a nad nami tęczę, my tymczasem śpiewaliśmy wielbiąc Boga. To było doświadczenie jed­ności różnorodnego kościo­ła, to naprawdę daje siły do wzrostu i otwiera na BOGA i drugiego człowieka. Myślę, że najważniejszym czynni­kiem w tworzeniu jedno­ści i dobrej atmosfery, była wspólna praca, ale równie ważne były duchowe dziele­nia w kręgach Magis, gdzie każdy mógł usłyszeć, jak inni przeżyli dany dzień, albo gdzie doświadczyli Boga. Po­kazywało nam to, że byliśmy wprawdzie razem, ale każdy dzień przeżywaliśmy trochę inaczej, tworząc w ten sposób jedną całość, nawzajem się uzupełniając. 


Bartek Brzóska

Lepiej być Eskimosem niż Indianinem

Czy Wiara jest sprzeczna z nauką? Często z powodu naiwnego przyjmowania jedynie naukowej wiedzy sugeruje się, że tak. Spró­bujmy rozpatrzyć następu­jący problem. Ile energii posiadam modląc się na drugim piętrze w swoim pokoju? 
Z fizycznego punktu widze­nia moja energia to iloczyn masy ciała, przy­spieszenia ziemskiego oraz wy­sokości nad poziomem ziemi. Czy na pewno? Wyobraź sobie siebie oraz przedszkolaka. Bez dyskusji zgodzę się, że mam większą masę. Ale czy energię? A co ma wysokość nad pozio­mem ziemi do energii? Czy bę­dąc na drugim piętrze w pokoju mogę powiedzieć, że mam jej więcej niż górnik pracujący ty­siąc metrów pod powierzchnią ziemi? Otóż wspomniany po­ziom ziemi to tylko odniesienie, założenie poczynione przez człowieka. Czy miejsce, w któ­rym przebywam ma wpływ na stan energii? Wskazany na po­czątku wzór sugeruje, że tak. Wartość przyspieszenia ziem­skiego zmienia się z wysokością na skutek odziaływania z Księ­życem. Zmienia się również wraz ze zmainą szerokości geo­graficznej na skutek ruchu obro­towego ziemi. Jego wartość naj­większa jest na biegunach, najmniejsza na równiku. Z na­ukowego punktu widzenia wyni­ka, że lepiej żebym był Eskimo­sem niż Indianinem. Podążając konsekwentnie tropem rozumu ludzkość „licznie” zamieszkuje Antarktydę. Tyle nauka. 
Nasze postrzeganie świata można porównać do góry lodo­wej. Widzimy, opisujemy tylko niewielki, widoczny fragment rzeczywistości, tej nad po­wierzchnią wody. Przy użyciu szeregu założeń, uproszczeń, odniesień tworzymy teorie ma­jące funkcjonować w całości przyrody, techniki. W tym sen­sie Wiara oraz nauka są tożsa­me. Uznają Kogoś lub coś za prawdę, mimo braku bezpośred­niej sprawdzalności. Przyjmują teorie lub wypowiedzi osoby ze względu na zaufanie do niej. 
Zauważmy jednak ile rze­czy nie jest do opisania języ­kiem naukowym? Nauka nie da nigdy pewnej odpowiedzi dotyczące sensu świata, życia, cierpienia, śmierci. Da nam jedynie szereg teorii, hipotez, opinii, przypuszczeń. Istnieje jedność między wiarą, a nauką w dążeniu do Prawdy. W XXI wieku w jej poszukiwaniu ba­damy materię wielkości nano­metrów. No i co? Wiara otwie­ra rozum na rzeczywistość większą niż ludzkie możliwo­ści pojmowania. Chroni czło­wieka przed ograniczniem się do wiedzy uzyskiwanej metodą naukową. Wiara i nauka dopeł­niają się wzajemnie w lepszym poznaniu. Odpowiadając na piewr­wotne pytanie. Ile energi po­siadam modląc się na drugim piętrze w swoim pokoju? Wystarczy zastosować wy­żej podany wzór. Niestety to tylko energia potencjalna. Trudno ja oszacować. Jeszcze trudniej sporzytkować. Ale co z modlitwą, postawą wiary? Podobno góry przenosi. Czy to Prawda? I Wam życzę tyle energii. 

Karol Cygan

 Bóg zna wszystkie języki

Znam go od urodzenia. Wychowaliśmy się na tym samym osiedlu. Razem spędzaliśmy wiele czasu wspinając się po drzewach, grając w piłkę nożną, czy słuchając muzyki. Podo­bały nam się te same dziewczyny. Pod koniec szkoły podsta­wowej nasze drogi zwyczajnie się rozeszły. Kontakt się urwał. Po wielu latach spotkałem go ponownie. Zapytałem, co u niego. Opowiedział mi swoją historię. To opowieść o tym, co zmieniło jego spojrzenie na otaczających go ludzi i świat wokół. Oto ona. 

Czas w drogę 
Pewnego dnia postanowił wyruszyć w drogę. To było niezaplanowane, spontaniczne, wewnętrzne przynaglenie. Wręcz nakaz: „porzuć wszystko i chodź za mną!”. W podróż, z Jezusem. Kiedyś od Nie­go odszedł, teraz czuł ogromne pragnienie powrotu i … pielgrzymowania, jak mnisi przeszłych wie­ków, może i krzyżowcy, tylko bez ognia i miecza. Samotnie, z modlitwą na ustach, z dziękczynieniem za życie, które na powrót otrzymał. Nie zabrał zbyt wielu rzeczy, pieniędzy ani namiotu. Całkowicie zdał się na Opatrzność i na dobroć ludzi. Nie oczekiwał niczego. 
Piękne słowa i dobrzy ludzie 
Zaczęło się nieciekawie. Jeszcze w Polsce, po długiej wędrówce, trafił do małej miejscowości. Wszedł do kościoła, w którym trwała msza św. Podczas kazania ksiądz mówił o pomocy bliźniemu. „Najważniejsze to dawać, a nie brać.” Po mszy, poprosił o nocleg. Nie otrzymał. Pozostały tylko słowa z kazania. Poszedł szukać dalej. 
W drodze towarzyszyły mu nie tylko piękne słowa, ale i dobrzy ludzie. Zapamiętał, między innymi, spotkanie z księdzem i grupą nastolatków. Właśnie przygotowywali się do rozpalenia ogniska. Ksiądz był młody, bardzo zabawny i radosny. Młodzież garnęła się do niego. Zaprosił, ofiarował nocleg i kolację. Podczas rozmowy okazało się, że młodzi mieszkają w okolicy i lubią spędzać czas na farze. Na­stępnego dnia na „odchodne” otrzymał kilka bonów do zrealizowania w jednym ze znanych sklepów i jedzenie na dalszą podróż. 
Już na Słowacji pewna pani specjalnie dla niego „urwała” się z pracy, aby mu pomóc. Zaprowadzi­ła go do swojego znajomego, który pracował w pobliskiej księgarni. Próbowała znaleźć mapy, które mogły pomóc w organizacji trasy. Mimo fiaska, nie poddała się, wskazała kolejną księgarnię, pole­ciła, pokierowała. Zależało jej bardzo. Wdzięczny za okazane zainteresowanie, poszedł we wskaza­nym kierunku. Ofiarował modlitwę. Życzył dobrego dnia. W drodze usłyszał również historię starszej pani. Wracała od lekarza. W ręku siatka pełna leków. Strapiona małą rentą. Życzyła mu z uśmiechem wszystkiego dobrego na dalszą podróż. Przez moment zapomniała o dolegliwościach, aby porozma­wiać i obdarować troską przybysza. 
Zmęczony zdrzemnął się na ławce przystanku autobusowego w małej wsi. Zbudziły go Panie, które pomyślały, ze to jakiś pijak. Widać, że były zaskoczone, że jest Polakiem i pielgrzymem. Poprosiły o modlitwę i same ją obiecały. 
Pozory mylą. Życzliwość ludzka, nie. 
Przechodził przez małą wieś. Zapytał o drogę napotkanego mężczyznę. Ten po krótkiej rozmowie zainteresował się czy czegoś nie potrzebuje, wszedł do swojego domu i wrócił z butelką wody i rekla­mówką ciastek i owoców. Z tej miejscowości jednak w jego pamięci najbardziej utkwił inny obraz. Mały chłopczyk z widocznym trudem niesie butelkę pełną wody. Zanim podaje ją wędrowcowi, nie­oczekiwanie odkręca i niczym nieskrępowany, wręcz dumny z siebie, pije łyk. Zadowolony, podaje butelkę i zakrętkę. Z taką dziecięcą troską. Tym zachowaniem rozwesela wszystkich. Z podziękowa­niem i życzeniem wszystkiego, co dobre, rozstają się. „Pamięć to twarda skała..” 
Wychodził z miasta polną drogą, kiedy padał deszcz. Miły kierowca, jadący w przeciwnym kie­runku zatrzymał się i zaoferował pomoc. Z tyłu w foteliku siedział jego syn. Zaciekawiony, zadawał mnóstwo pytań. W samochodzie pachniało świeżą pizzą. Rozmowa lepiej kleiła się po angielsku niż w rodzimych językach. Kierowca był właścicielem firmy graficznej. Kilka razy odwiedził Polskę, był między innymi we Wrocławiu na targach grafiki i reklamy. Właśnie wracał do domu na kolację do żony, która opiekuje się 3y miesięcznym synem. Jest bardziej zajęta niż on, pracuje po kilkanaście go­dzin, aby utrzymać się w branży. Niedawno wybudował dom. Właśnie go minęli. Jadą do miejscowo­ści, w której się urodził i wychował. Widać radość na twarzy kierowcy. Wspomnienia. Daje cenną radę dotyczącą Węgrów i możliwości porozumienia się z nimi - „ nie masz się, czego obawiać, Bóg zna wszystkie języki”. Tę radę zapamięta do końca życia. Tak jak nieoczekiwana pomoc, jaką otrzymał. Pod koniec kierowca poczęstował go kawałkiem pizzy i … pieniędzmi. – „Bierz, ja mam, tobie się bardziej przydadzą w dalszej drodze. Wpadnij do nas w drodze powrotnej, poopowiadasz jak było”. 
Duch ochoczy, ale ciało wątłe 
Innym razem nocował w szkole. Jego stan fizyczny był kiepski. Nie miał sił, choć wewnętrzne pragnienie nie zgasło. „Duch ochoczy, ale ciało wątłe”. Zjadł przepyszny obiad, dopiero poczuł jak bardzo jest zmęczony. Przebudził się i zwrócił wszystko, co zjadł pysznego po południu. Może zatruł się wodą z rzeki, którą wypił będąc spragnionym w górach? Osłabienie w nocy nie minęło. Tak jak koszmary, bezsenność i ból spuchniętych kostek. Pierwsze rozterki, co zrobić? Pójść dalej, czy zostać? Na drugi dzień poprosił o jeszcze jeden nocleg. Miła pani ze szkoły zgodziła się. 
Jeden z nauczycieli dowiedział się o naszym pielgrzymie. Zaciekawiony przyszedł i pytał skąd i dokąd zmierza. Co zamierza dalej robić? Zaoferował pomoc. Opowiedział o szlaku, który wiedzie przez Węgry i podsunął kilka rozwiązań w miarę taniego noclegu. Sam pielgrzymował. Należał do stowarzyszenia, którego celem było tworzenie tego szlaku pielgrzymkowego z Polski, przez Czechy, Słowację, Węgry, Chorwację do Bośni i Hercegowiny. Zaproponował współpracę po powrocie do Polski i zaprosił do swojego domu w drodze powrotnej. Zapewnił również darmowy nocleg w szkole. Późne popołudnie. Od wczesnego ranka był w drodze. Towarzyszył mu nieznośny ból, jednak pra­gnienie wędrówki było wciąż silne i umacniające w kolejnych krokach. Byle zdążyć przed wieczorną mszą świętą. Paulini pomogą, tak zapewniał nauczyciel. Sam go tam pokierował. Stolica. Czwarty most i w prawo. Piękne widoki i kolejny most. Jeszcze pół godziny do zamknięcia. Zdążył. Cokolwiek by się nie działo, zostaje. Nawet gdyby miało skończyć się na posterunku policji. 
Jeden z zakonników podszedł i dyskretnie poinformował o czasie zamknięcia Kościoła. Nawią­zała się rozmowa. Na szczęście młody zakonnik rozumiał po angielsku, chociaż wolałby mówić po niemiecku. „Iś nicht fersztyjen”. Szade papa. „Pielgrzymuję i proszę o nocleg. Jeden. Wcześnie rano będę szedł dalej. Jest możliwość noclegu tutaj, w klasztorze? – Zaczekaj, zapytam.” Po chwili wrócił i zaprosił przez kraty do środka. Wskazał pokój, toaletę i ręcznik. Zauważył kuśtykanie i zapytał, o co chodzi. Wyszedł i wrócił za pół godziny. Z jedzeniem i maścią. Ziołową. Miał 28 lat, zakonnikiem był od sześciu. Był w Polsce, zna Jasną Górę. Mile zaskoczony i ucieszony opowieścią podziękował za rozmowę, życząc spokojnej nocy, odchodzi. Rano wrócił ze śniadaniem. 
Musisz się spakować i odejść 
Ona, na co dzień zajmowała się grafiką komputerową. Samotnie wychowywała dwunastoletniego syna. Mieszkała w miłej okolicy niedaleko Dunaju, gdzie wieczorem latają samoloty rozpylające ja­kieś chemikalia, aby wytępić komary, które są nie do zniesienia, szczególnie wieczorem. Wcześniej zjedli kolację, byli na lodach i małej przechadzce po okolicy. Toczyli rozmowę wokół jej pracy, życia i celu podróży nieznajomego. Dla niej trudne było do zrozumienia to, co robił. Z dala od rodziny, domu i przyjaciół. Samotnie, bez telefonu komórkowego i pieniędzy. Dziwne, choć klęczał i modlił się. Ona, raczej nie wchodziła na temat religii i wiary. Nie było to ważne w tamtej chwili. „Musisz się spakować i odejść. Jak nie to moja matka zadzwoni na policję. Przepraszam, mam 40 lat, ale moim życiem wciąż kieruje ona” – usłyszał, kiedy skończył wieczorną modlitwę. Spakował się. Ona z płaczem i ogrom­nym żalem wsiadała do samochodu. Usiadł obok. Zdezorientowany. Nie wiedział, co powiedzieć. 
Zawiozła go do przydrożnego motelu. Zapłaciła za nocleg. Na odchodne życzyła wszystkiego dobrego i odjechała. Z płaczem i żalem. Jakimś wyczuwalnym wewnętrznym bólem i poczuciem bezsilności. Pozostał jej wdzięczny za szczere chęci i okazaną pomoc. Niezależnie od kogokolwiek i czegokolwiek. Ofiarował modlitwę za nią i jej mamę. Będzie pamiętał. 
Kolejne małe miasteczko. Każdy odmawiał pomocy i noclegu. Tu Euro, tam Euro, a o noclegu za „free” mógł zapomnieć. Doszedł późną porą w pobliże kościoła. Z daleka przypominał katolicki. Tym razem pomylił się. Nie tracił nadziei. Na dachu wierzy zamiast krzyża – kula przypominająca nadmu­chaną rybę z kolcami. Dziwne. Ryba „nadymka”, tylko bez ogona i oczu. Znak kościoła protestanc­kiego. Obok w bramie zobaczył trzy panie, które zaciekawione próbowały pomóc. Niestety nie one tu rządzą, tylko pastor skryty wewnątrz budynku. „Katolik!” kategorycznie nie ma tutaj czego szukać”. Niech będzie - „dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata.. Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie..”. W intencji pastora i trzech spotkanych kobiet. 
„Polak, Węgier, dwa bratanki” 
Radosny, wspominał pobyt w Anglii i poznanych tam Polaków. Stąd porozumieli się po angielsku. Węgierski język jest tak dziwny, że nie wiadomo skąd wzięło się powiedzenie: „Polak, Węgier dwa bratanki”? Prócz tej maksymy znał kilka wulgarnych słów po polsku. Z nimi kojarzył Polaków, którzy nie popisali się kulturą osobistą za granicami naszego kraju. Niestety. Mimo wszystko snuje wesołe opowieści. Po powrocie z Londynu znalazł pracę. Pomaga sympatycznej pani, w małej pracowni znaj­dującej się na zamku. Jej siostra uczy języka niemieckiego i ledwo, co mówi po angielsku. Bardzo miła i sympatyczna. Dość dłuższą chwilę spędzili na rozmowie. Jej siostra, wspomniana właścicielka, jest artystką. Rzeźbi w glinie, wypala i sprzedaje swoje dzieła w sklepiku-pracowni z pamiątkami. Dodatkową i znaczną część jej asortymentu stanowią starocie. Przeróżne. Poza tym, jest właścicielką małego moteliku niedaleko. Blisko centrum. Na wzgórzu, z którego rozpościera się przepiękny widok na okolicę. To na zamku pozwoliła mu przenocować. Na deskach sceny rozłożonej na środku placu zamkowego. Mógł też swobodnie skorzystać z ubikacji. Jak na takie miejsce – luksusowej. Zaprosiła go również na węgierski gulasz. Lepiej trafić nie mógł. Po przeżyciu nocnego nalotu rozpylania sub­stancji likwidującej przy-dunajskie komary, poszedł spać. Szczęśliwy i wdzięczny za towarzystwo, jakie spotkał na zamku. A przede wszystkim za to, co otrzymał. Za radość, wesołość i serce. 
„Fater szlafen” 
Przemierzał w szybkim tempie ogromne wzgórza przepełnione winogronami. Chciał zdążyć do klasztoru Serbskich Ortodoksów. Coś kazało mu tam pójść. Dość późnym popołudniem znalazł się przy bramie wjazdowej. Mała wioska. Na pagórku stoi „manastir Srpske pravoslavne crkve” – kościo­ła prawosławnego Serbskiego, a w dole rysowała się wieża Kościoła Katolickiego. Za bramą mnich. Zdziwiony i lekko zasmucony. Nie mówi po angielsku, ani po niemiecku. Po polsku to już w ogóle. Przybysz – nie zna serbskiego, rosyjskiego czy jakiegokolwiek innego języka, który mógłby pomóc w rozmowie. Mnich w czarnym stroju tłumaczy, że „fater szlafen” i pokazuje, ze nic nie może zro­bić. Nawet wpuścić do pobliskiego budynku, gdzie widniał napis „WC”, na nocleg. Z przykrością na twarzy musi odmówić. Pojawił się żal. Nie ma noclegu u mnichów. Szukał we wsi. A raczej rozglądał się gdzie może spokojnie przenocować kolejną noc. Przystanek autobusowy jest w zbyt widocznym miejscu. Niebezpiecznie i może budzić niepotrzebną ciekawość. Minął to miejsce i po drodze trafił na opuszczoną, zniszczoną starą chałupę. Spokojnie wszedł do niej przez niczym niezabezpieczone okno. Na posesji obok zauważył mężczyznę. Z synem naprawiał wiatę przed własnym domem. Spróbował dopytać, czy nie będzie problemu, jak spędzi w opuszczonym budynku noc. Mocno zdziwiony, pan odradza nocleg w tym miejscu, ze względu na „życzliwych i wszystko widzących” sąsiadów. Po an­gielsku mówi, ponieważ nauczył się oglądając filmy w tym języku. Jego żona, która wyszła z domu, umie po niemiecku. Również nauczyła się tego języka przez telewizję i filmy. Niesamowici ludzie. Po krótkim namyśle pozwolili wejść przybyszowi na plac. Nocleg mógł spędzić pod wiatą. Na kola­cję, z życzliwości otrzymał kilka plastrów arbuza. Rozradowany i zmęczony podziękował za prezent i miejsce. W nocy nie mógł spać. Pies sąsiadów całą noc ujadał. Czuł „obcego” we wsi. 
Rano dzięki uprzejmości otrzymał reklamówkę z jedzeniem. Pani podarowała chleb, kilka paszte­cików i owoce. Wszystko z artykułów na sprzedaż, sklepu, którego była właścicielką. Prócz talentu do języka niemieckiego, miała również dobre serce. Podziękował i obiecał modlitwę, którą rozpoczął tuż po wyjściu ze sklepu - „… chleba powszedniego daj nam dzisiaj..” 
Mijał kolejne dzikie miejsca, łąki i pola. W jednej z maleńkich wsi spotkał starszego dziadka. Szedł w upale. Żar lał się z nieba. W oddali zauważył pomnik, drzewa i ławki. Na jednej z nich siedział, już w mocno podeszłym wieku, pan. W beretce, z laską w ręku, pomarszczony i widać było, że wiele przeżył. Dziadek odpoczywał. W ciszy delektował się chwilą obecną. Nasz wędrowiec, zmęczony, postanowił się dosiąść. Nigdzie indziej nie było skrawka cienia, aby ochłonąć i odrobinę odpocząć. Starszy pan jakby wyrwał się z zadumy. Przywitał się i rozradowany zaczął swoją opowieść. Niestety przybysz niczego nie zrozumiał. Mówił po węgiersku, a języka niemieckiego nie rozumiał. Nie miało to znaczenia. Opowiadał. Przecież „Bóg zna wszystkie języki”. Roztaczał historie z dalekiej prze­szłości. Wskazywały na to słowa „kapo”, „komunizm” i „Sybir”. Tu w Europie, tych słów nie trze­ba nikomu tłumaczyć. Czasem w swoim monologu uśmiechał się. Radość pomieszana ze smutkiem wymalowana była na jego starej już twarzy. W oczach jakby odbijały się tylko im, wiadome historie i sytuacje. Westchnienie i uśmiech, jakby uświadomiły sobie przemijanie czasu, który już nie powróci. Może dzięki Bogu? Niby nic nie dał od siebie. Nie odezwał się przez cały czas opowieści. A może dał? To, co miał, siebie. Choć na chwilę. Wysłuchał. Może to najważniejszy i najcenniejszy dar, jaki mógł podarować? Tak po prostu. Obecność, mimo nie znajomości języka. Miej proszę tego staruszka w pamięci, w modlitwie. Nie wiadomo, czy jeszcze żyje.. Bóg, wie.Zmęczony kolejnym dniem doszedł do miasteczka w południowej części Węgier. Mały rynek, domki wkoło i kościół na górce. Jest gdzie się pomodlić i przeczekać deszcz. Wspiął się i zobaczył zamek. Kościół był zamknięty. Na szczęście. W informacji turystycznej starsza pani każe zaczekać na przewodniczkę. Ona zna angielski. Teraz jest zajęta oprowadzaniem wycieczki. Po chwili przychodzi. Choć odrobinę zaskoczona od razu podejmuje decyzję. Każe zaczekać na siebie w recepcji w głębi zamku. Jest nadzieja. Pierwotnie zaoferowała cenę za nocleg. Choć zaskoczona brakiem pieniędzy przybysza, daje się namówić na „cokolwiek” byleby nie padało na głowę w nocy. To „cokolwiek” to miejsce pod hotelem. Duża sala barowa. Choć umeblowana, to jednak pusta. Na tyle dobre miejsce, że nie będzie nikomu przeszkadzało towarzystwo „przybłędy”. Wskazuje również prysznic. Na odchod­ne życzy dobrego wieczoru. Kolejna niespodzianka czekała na niego, kiedy wyszedł spod prysznica. Na blacie barowego stołu czekał na niego ciepły posiłek. Przepyszne, chrupiące kawałki kurczaka z surówką i zimny napój. Nie spodziewał się takiego przyjęcia. Ogromnie mile zaskoczony tą bezinte­resowną ludzką życzliwością. Kolejny raz. Życzliwa i bezinteresowna pomoc przerastała jego i łamała chore schematy, które nosił w sobie. Modlitwą odwdzięczał się za otrzymaną gościnność. 
Nareszcie Chorwacja 
Wpierw odmówi Różaniec w kościele. Dopiero później zapyta o nocleg na plebanii. Niestety nie było nikogo, kto mógłby pomóc. Zaczeka na ławce. Już nie ma sił chodzić dalej. Pierwszy dzień na Chorwacji mocno dawał się we znaki ciągłym bólem stóp, kostek i bioder. Upał wzmagał się z każdą godziną i dniem podróży. Rozmyślanie przerwała obecność księdza. Zapytał zdziwionego i bardzo nieufnego o miejsce na nocleg. Obok parafii widać świeżo, co budowany budynek. Dla pielgrzymów. Ma fundamenty i wymurowane ściany, ale jeszcze nie ma dachu. Jedno pomieszczenie, ciasne, pełne pajęczyn, wyglądało jak stara, dawno już opuszczona komórka. Taka na zbędne rzeczy była jedyną, którą „mógł” otrzymać. Musiał tylko poprzesuwać rzeczy, aby jako tako mógł się położyć. Obok była otwarta ubikacja. Niestety za mała do przenocowania. Jakoś się udało ogarnąć tę „klitkę”. 
Obok Kościoła siostra zakonna krzątała się podlewając kwiaty. Zauważyła obcego przy „komór­ce”. Ze specyficznym grymasem na twarzy ludzi, którzy nie dowierzają, kiwa głową. Z politowaniem. Każe zaczekać i znika. Za chwilę wraca z kluczami do pobliskiego garażu. Każe pomóc jej wyciągnąć stary zwinięty dywan. Nie będzie spał w tym, za małym, pomieszczeniu. „Kto w ogóle ci je polecił?” – kiwa głową. Dodaje, że w nocy nie będzie padał deszcz, dlatego lepiej i wygodniej będzie jak prze­nocuje w ścianach przyszłego „domu pielgrzymkowego”. To kolejne legowisko, które udało mu się otrzymać w tak nietypowym miejscu. Nie miało to znaczenia, ważne by mieć choć odrobinę poczucia prywatności i bezpieczeństwa w nocy. Siostra po jakimś czasie wróciła. Z kolacją - pieczywo, kilka papryczek i brzoskwinie. Z każdym kolejnym kęsem wzrastało jego poczucie wdzięczności za to, co otrzymywał. 
„Tutto distrutto” 
Pierwsze wrażenie, jakie miał po wejściu do Bośni było przytłaczające. Na fasadach domów ślady po pociskach i odłamkach przeszłej wojny. Obok niejednokrotnie spalonych zniszczonych domów, wyrastały nowe. Szedł przytłoczony tym, co widział wkoło. 
Doszedł do miasteczka na górce. W centrum cerkiew ortodoksów serbskich. Wszedł z ciekawości. Pan na wejściu, po krótkiej rozmowie, podarował kilka pamiątek. Na odchodne obiecał modlitwę. Szukając miejsca na nocleg znalazł parafię katolicką, naprzeciwko której znajdowała się muzułmań­ska świątynia nazywana tutaj „dżama”. W świecie objętym terroryzmem z muzułmanami w tle, wi­dok cerkwi Serbskich Ortodoksów, Kościoła Chrześcijańskiego i Muzułmańskiej „dżamy”, w jednym miejscu – to nie mieściło mu się w głowie. Na myśl przyszło porównanie do tego jakby w roku 1939, w jednym miejscu kawę pił Polak z Niemcem i Żydem. Mieszanka wybuchowa, łatwa do zmanipulo­wania w świecie, dla którego pieniądz jest wyższą wartością niż kultura czy wiara ludzka. W tym mieście, dzięki życzliwości księdza, mógł przenoco­wać na plebanii. Wieczorem, ksiądz zaprosił go na lody i krót­ką przechadzkę po okolicy. Miasto wieczorem ożyło. W dzień zbyt wysoka temperatura nie pozwala na swobodne przesiady­wanie w okolicznych restauracjach. Różnorodność ludzi róż­nych wyznań, mieszała się z gwarem na małym rynku. Historia jednak wciąż jest żywa, dookoła wiele budynków zniszczonych po bombardowaniach. Proboszcz opowiada o zgliszczach, jakie zastał po wojnie. „Tutto distrutto”, jak wielokrotnie powtarzał. Kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła i plebania były doszczętnie zniszczone. Pieniądze na odbudowę zdobył za pomocą śpiewu. Z programem artystycznym jeździł po Europie i zdobywał środki na ten cel. Jest znanym kaznodzieją, który nie ma strachu głosić Ewangelii w tak specyficznym mieście. Jest pewny swej wiary i tego, co należy robić. Chociaż jest otwarty na ludzi, mimo wszystko, dla obrony, posiada legalnie dwa pistolety. Niestety nie wszystkim, a szczególnie młodym ortodoksom, podoba się charyzma księdza. Kilka razy grożono mu i próbowano zastraszyć. Pomimo tego, „twardo stąpa po ziemi”. Uspakaja, że teraz jest spokojniej niż 10 lat temu. Nie boi się, robi swoje i daje świadectwo wiary. Pomaga każdemu, kto tylko jest w potrzebie. Również i mojemu przyjacielowi. Lubi Polaków. Kilka razy gościł ich w swojej parafii. Pokazuje zdjęcia i opowiada. Pokazuje notatki i zdjęcia dotyczące książki, jaką zamierza napisać i wydać. Pieniądze przeznaczy na potrzeby parafii. To jego główny cel. Z 1200 wiernych w parafii, po wojnie zostało dwustu. Wielu wyjechało do pracy za granicę. Część z tych, którzy zostali wyjechała w głąb Bośni, szukając pracy. Reszta to garstka. Wszystko się zmieniło, mimo to uśmiech z twarzy księdza nie znika. Pokłada ufność Bogu. 
Rano po mszy świętej i śniadaniu rozstają się. Wymieniają się adresami e-mail. Z uściskiem dłoni człowieka, który swoją postawą świadczy o wierze, rozstają się. „.. Ale nas zbaw ode złego.” 
Bóg mojszy i twojszy 
Szedł pod górkę. Minął go samochód. Od dłuższego czasu tylko jeden. Jedyny. Powyżej na zatocz­ce zatrzymał się. Wyszedł pan i zapalił papierosa. Wyglądał jakby na kogoś czekał. Podchodzi bliżej. Kierowca pyta, dokąd idzie. Każe wsiadać. Podwiezie „chodoczasnika” do miasteczka za górą. Piękne widoki rozciągają się zza szyby samochodu. Kierowca jest muzułmaninem. Nie tym z telewizji. Nie ma na sobie białej sukni, długiej czarnej brody, a w teczce nie tyka mu żaden zegar, zwiastujący na­dejście wybuchu. Rozmowę toczą o zwykłych sprawach. Skąd jesteś, co tu robisz i dokąd zmierzasz? Jak masz na imię i temat rodziny. Standardowe pytania dotyczące zapoznania się i podtrzymania roz­mowy. Opowiada o mieście, do którego zmierzali. W ciągu jednego nalotu kilka tysięcy ludzi zostało zamordowanych w fabrykach tego miasta. Żywo ma w pamięci wojnę, która zakończyła się ponad dwadzieścia lat temu. Wojnę pomiędzy bojówkami serbskich ortodoksów, Katolikami i muzułmana­mi. W wojnie, w której z dnia na dzień sąsiad strzelał do sąsiada. „A przecież modlimy się do jednego Boga”, stwierdził. Jednego. Tylko, który to jeden? „Mojszy” czy „twojszy”? Zadaje pytanie otaczający świat, w którym przyszło nam żyć. „Polityka z religią zawsze niesie wojnę. Śmierć, ból i cierpienie. Nic dobrego”. Zamilkł, jakby przypomniał sobie przeszłą codzienność. Dalsza część rozmowy zmie­rza w kierunku rodziny. Żona wyjechała i pracuje w Niemczech. Rzadko się widują w porze wakacyj­nej. Na jesień wraca i kilka miesięcy spędzają w górach. W drugim domku, zimowym. Córki założyły rodziny i wyjechały. Za granicę. Kontakt mają przez Skype‘a. Sam zajmuje się prowadzeniem dwóch restauracji. Podjechali pod jedną z nich. Zaprasza na kawę i dalej ciągnie rozmowę o tym, jak wygląda w Bośni. Na końcu odwozi do miejsca, z którego prostą drogą, mój przyjaciel dojdzie do kolejnego miejsca wędrów­ki. Pisze na kartce swój adres i zaprasza na nocleg w drodze powrotnej. Dziękując za towarzystwo odjeżdża. Słońce nadal lało się żarem z nieba. 
„Ta mapa, nie dobra”. Siostra spogląda spod okularów i kiwa przecząco głową. Z jej mowy wynika, że to cud, że doszedł tak daleko kierując się mapą, która jest nieaktualna. Hmm? Sprzedawczyni w księgarni mówiła, co innego, a na­wet polecała ją. Życie jak zwykle zweryfikowało wszystko, a tym bardziej siostra zakonna. Siostra, która bez większych obaw zaprowadziła do wielkiego przedsionka salek pod ko­ściołem. Przyniosła materac do spania i dała klucze do drzwi wejściowych. Na wypadek jakby trzeba było wyjść. Później przyniosła obiad i wróciła do swoich zajęć. Cały wieczór spędził odpoczywając i zbierając siły do dalszej drogi. Ból, choć nie do zniesienia, z każdą modlitwą i ofiarowany Bogu, zmniejszał się. Po Mszy świętej, siostra przyniosła kolację i choć nie mówiła w żadnym możliwym języku, wyglądała na radosną. Trochę „na migi”, gestykulując porozumiewali się całkiem sprawnie. Ofiarowała również, pielgrzymowi „pra­widłową” mapę i wskazała kierunek, w którym miała rano pójść. Nawet nie żądała jej zwrotu, kiedy będzie wracał tę samą drogą. Nie mógł zostawić jej dla siebie. Pomimo protestów obdarowującej, w drodze powrotnej zwróci. Taki typ. Co zrobisz. A siostra, obiecała wrócić rano. Z kawą i śniadaniem, aby się pożegnać. Co też uczyniła. Obiecując modlitwę, radośnie się pożegnali. Na sam koniec siostra pokazała mu drogę na skróty. Pobłogosławiła, życząc dobrej drogi. „Niech Bóg ma siostrę w opiece”. 
Mijał go traktor. Nagle zwolnił, a kierowca ruchem ręki wskazał na miejsce za sobą. Wskoczył i do­brze się usadowił na deskach trzęsącej się przyczepki na siano. To już druga taka niespodzianka tego dnia. Pierwszy traktorzysta podwiózł go w górach, które dzisiaj minął. Szczęśliwie zaoszczędził sił na kilku kolejnych kilometrach. Wokół roztaczały się piękne górskie widoki. Słońce stało już wysoko, kiedy „wdrapywali” się coraz wyżej stromą jezdnią. Nie miał możliwości porozmawiać z młodym kierowcą. Tym razem milcząco dziękował Bogu za ten dar, jaki właśnie otrzymał. Delektował się pięknem otaczających go widoków. Kiedy wjechali na górę, zdążył zapytać o imię i podziękować za przysługę, którą otrzymał. „Bądź wola Twoja, jako w niebie i na ziemi”. 
Serpentynami schodził z gór, kiedy słońce już zachodziło. W tej okolicy trudno było znaleźć miej­sce dobre na nocleg. Minął kolejne miejsce modlitewne muzułmanów, tych miejsc w ciągu dnia mijał kilka. Przestały napawać go lękiem, czy strachem. Przyzwyczaił się. To samo odczucie miał, mijając kolejne cmentarze muzułmańskie. Śmierć nie zważa na wiele spraw. Bierze wszystkich. Idąc samot­nie miał wiele czasu na przemyślenia. Na przyglądanie się wielu sprawom, które dotychczas miały ogromne znaczenie. Z każdym kilometrem, albo przestawały je mieć, albo traciły swój sens, zmienia­jąc swoje pozorne znaczenie. 
Szedł przez góry. Wzdłuż ciągu budynków nie widział żadnego dobrego miejsca na nocleg. Jedno miejsce rzuciło się w oczy. Budynek w dolnej części przypominał garaż, nieotynkowany, bez drzwi wejściowych, byłby najlepszym miejscem w tej okolicy. Przed nim zatrzymał się samochód. Młody kierowca, z wyglądu muzułmanin, lekko zaskoczony pytaniem, po krótkim namyśle zgadza się udo­stępnić miejsce. Trafił na właściciela, który pokazał mu wolne miejsce. W środku, stosy rusztowań budowlanych i podestów. Na poukładanych względem odpowiedniej długości deskach, zrobił sobie miejsce do spania. Na jedną noc miejsce w zupełności wystarczy. Leżał i odpoczywał. Na zewnątrz  zaczynało się ściemniać. Rozmyślanie przerwał mu właściciel. Przyniósł na tacce kilka naleśników z białym serem. Podobno to specjał tego regionu Bośni. Jego mama zrobiła więcej, na kolację. Po­dziękował. Serce urosło z bezinteresownej dobroci, jaką otrzymał. W nocy nie mógł spać. Nad ranem z głośników słyszał nawoływania z meczetu, do modlitwy. Skojarzenia z filmów o walkach państwa islamskiego nie dały wytchnienia. Pojawił się strach i mętlik. Próbował to wszystko jakoś poukładać. Czuł się jakby nie był z tego świata. Po pewnym czasie zasnął. „.Jak i my odpuszczamy naszym wi­nowajcom.” 
Wszystko, co ważne, omawia się przy kawie 
Nikłe miał szanse na nocleg. Droga szybkiego ruchu biegnąca wzdłuż rzeki i góry. Nie ma plaży ani, parkingu. Na jednym z postojów pani chora na raka zaproponowała kanapki i kawę. Jej mąż, rosły mężczyzna, prowadzi restaurację i dodatkowo jest budowlańcem. Robi cokolwiek, aby zdobyć pieniądze na leczenie. Mają trójkę dzieci, które wyszły przywitać się i zaspokoić ciekawość, dowiadu­jąc się o człowieku, który wędruje przez ich miasteczko. Najstarsza córka, żeby pomóc wyjeżdża do Chorwacji. Pracuje jako kelnerka i studiuje. Młodsze jeszcze się uczą, nie są w stanie pomóc. Mimo wszystko radośni i weseli ludzie. To dzięki ich namowom doszedł do miejsca, w którym się znajdował. Tutaj miał dom ich dobry znajomy. Niestety domek był zamknięty. Kawałek dalej znajdował się drugi. W nim mieszkał kuzyn. Starszy mężczyzna. Odpowiedział, że po sąsiedzku nie będzie dzisiaj nikogo. Wszyscy mieszkają w mieście, a to kilkanaście kilometrów stąd. Jest już późno i nie da rady dojść tam dzisiaj. Ból i zmęczenie są zbyt duże na dalszą wędrówką. Nadal nie miał gdzie spać, a słońce już zaszło. Nadchodził wieczór. W najgorszym wypadku pójdzie dalej i będzie szukał bardziej dogodnego miejsca. Zanim to zrobi, spróbował porozumieć się ze starszym panem. Ten, ku zdziwieniu zgodził się pomóc „przybłędzie”. Domek, choć mały, ma dwa pokoje. W jednym z nich mieszka właściciel. Drugi, z ogromnym łóżkiem jest mniejszy i nie zamieszkały. Idealnie nadawał się na nocleg. Łazienka otwarta całą noc znajdowała się na zewnątrz. Obok starszego mężczyzny, dodatkowymi mieszkańca­mi domu były dwa całkiem malutkie kot i piesek. Biegały gdzie popadło i co rusz gryzły się wzajem­nie. Swoim towarzystwem umilały wieczór. Mimo ciągłych odgłosów dobiegających z drogi, zasnął. Rano, przy kawie, przez chwilę próbował podjąć rozmowę z dziadkiem. Wymiana standardowych informacji dotyczących rodziny, narodowości i celu podróży, tak jak i ilości rodzeństwa w mieście, była dodatkiem do kawy. Zauważył, że wszystkie ważne sprawy omawia się przy kawie. Chętnie też korzystał z zaproszenia, jak tylko mógł. Wiele razy uratowała jego nocleg, czy przyspieszyła dystans do celu. Dziękując i żegnając się, powierzył tego miłego pana i jego rodzinę w opiece Matki Bożej. „który, Jesteś w niebie”. 
Jeszcze dwa dni do celu 
Wychodził z pasma górskiego biegnącego wzdłuż rzeki. Po drugiej stronie ulicy z samochodu do­stawczego usłyszał wołanie i pytanie, dokąd idzie. Młody kierowca każe wsiąść do samochodu. Pod­wiezie. W trakcie jazdy, okazuje się, że trzy dni wcześniej, widział naszego przyjaciela w górach. Stąd chęć zaspokojenia ciekawości o to, kim jest, skąd jest i dokąd zmierza. Podwozi do miejsca, w którym, podczas wojny w byłej Jugosławii został wysadzony w powietrze most. Prędzej łączył dwa brzegi tego samego miasta, był łącznikiem dwóch kultur i religii, kościoła chrześcijańskiego z muzułmanami. „Polityka i religia to jest pożywka dla wojny”. Tutaj widać to namacalnie w zniszczonych budynkach pełnych dziur po pociskach. Zasłonięte siatką kamuflującą są rzeczywistymi świadkami konsekwencji braku jedności, nienawiści, chęci zysku czy władzy. Spędził godzinę zwiedzając to miejsce, zanim ponownie spotkał się z wcześniej poznanym kierowcą. Tym razem pojechali do celu wędrówki. Roz­mawiali o tutejszym życiu, perspektywach i planach na przyszłość. U celu się rozstali. Wędrówki nadszedł koniec, cel osiągnięty, lecz to nie koniec spotkań z ludźmi. Życzliwych, czyniących dobro i zjednoczonych. W bezinteresownej pomocy potrzebującemu.Matka Pokoju 
Na długo zapamięta ludzi, którzy pozwolili spędzić kilka dni w hotelu, siostrę zakonną, dzięki któ­rej mógł spędzić noc w motelu, matki z córką, które wróciły się po naszego wędrowca, aby podwieźć go do miasta, o którym marzył. Sam również jednoczył się z tymi, od których otrzymał pomoc, sam ją okazując. „To, co dajesz, to Bóg zwróci wielokrotnie”. Przechodził koło muzułmańskiej „dżamy”, pod którą żebrała muzułmanka. Bieda, tak jak już wspomniana śmierć nie zważa na nic. Muzułmanie też głodują i żebrzą. To tacy sami ludzie. Podzielił się pieniędzmi – „ja jakoś poradzę”, a ta pani może już nie. W jednym z zakonów, nie otrzymał noclegu, w zamian za to otrzymał pieniądze. Podwójną stawkę w stosunku do pieniędzy, którymi się podzielił. Uderzył go i dał do myślenia o bezsensie walki, pod względem religijnym, obraz setek grobowców. Specyficznych białych, muzułmańskich. Świadków bezsensu wojny. Obok niego kolejne. Chrześcijańskie. Pozostały tylko kamienie. Chciał przenocować pod jednym z kościołów. Spotkał trzy kobiety. Akurat siedziały przed domem i delektowały się pięk­nym, choć późnym popołudniem. Po krótkiej rozmowie, zaproponowały jedzenie i podwiezienie do miasta. Do znajomego księdza. Pomoże. Ten, ku ich zdziwieniu, potraktował przybysza jak przybłędę – „to nie żaden pielgrzym!”, i zatrzasnął drzwi. To nic. Strzepnął kurz i poszedł dalej. Pobłogosławił i pomodlił się za księdza. Niektórych cechowała jedność w odmowie i trwaniu w swoich schema­tach. To nie pierwsza taka sytuacja, jaką przeżył. Poszedł dalej i spotkał muzułmanina, który użyczył naczepy ciężarówki na nocleg. Pomimo zdziwienia i wieczorowej pory. W drodze powrotnej oddał mapę siostrze zakonnej. Obiecał i dotrzymał słowa. Idąc drogą, modlił się trzymając różaniec w ręku. Zatrzymał się samochód. Wsiadł do niego. Ksiądz. Jedzie, aż do granicy na prymicję swojego brata. Podczas rozmowy okazuje się, że to ksiądz, którego nie było na plebanii zanim po­szedł w góry. Niesamowite spotkanie. Po drodze zna wszystkie miejsca i napo­tkanych w nich ludzi. Cud! I ogromna wdzięczność Bogu, że tylko On pisze takie scenariusze. Przed powrotem do domu zdąży wszystkich odwiedzić. Jedyne siostry Urszulanki w mieście, gdzie 95 procent stanowią Mu­zułmanie, chociaż zaskoczone to i bardzo ucieszone niezapowiedzianą wizytą. Pomogły w dniu jego urodzin, kiedy zdążał do Matki Pokoju. Wspólne pożegnalne zdjęcie przypomina o bezinteresownej pomocy. Kolejne przystanki i zdziwienie pomieszane z radością. Na zakończe­nie tej najdłuższej przejażdżki, ksiądz wysłuchawszy opowieści z piel­grzymowania i tego, czego doświadczył pielgrzym, stwierdza, żeby oddać wszystko Bogu. Zapamięta słowa „pójdź za Jego wezwaniem. Postaw pierwszy krok i daj się Jemu prowadzić.” Pożegnali się z obiet­nicą modlitwy. Z czasem spełnią się słowa zachęty, które otrzymał. 
W drodze powrotnej prosząc o napełnienie butelki wodą, otrzy­mał ciepło rodzinne. Jedność rodziny i ciekawe historie. Dziadkowie świetnie mówili po angielsku. Okazało się, że po wojnie wyjechali do Australii. Wakacje spędzają w Chorwacji, w domu rodzinnym. Córka i jej trójka dzieci przyjeżdżają na wakacje. Piękna okolica sprzyja, aby odpocząć od zgiełku. Ich ojciec, jako budowlaniec został w domu. Czasem również odwiedza rodzinne strony żony. Znają franciszkanina, który również pomógł naszemu wę­drowcy. Na koniec, na pożegnanie wspólne zdjęcie i łzy wzruszenia. 
Ciepło i życzliwość tą zwyczajną, prostą i ludz­ką weźmie ze sobą w pamięci. Tak jak ludzi, których odwiedził w drodze powrotnej. Serbskiego mnicha z klasztoru, kiedy szukał miejsca na spanie. Okazał się Niemcem, który z Kościoła protestanckiego wstąpił do zakonu Serbskich Ortodoksów. 35 lat spędził na greckiej Górze Athos. Teraz ze względów zdrowotnych od trzech lat zaznaje spokoju i uciechy ducha. „Nie każdy, kto nosi suknię i jest mnichem, jest świętym”. Patrząc gdzieś przed siebie wspomniał, „że sam nie był wcześniej dobrym mnichem”. W tym roku w lipcu zmarł. Panie świeć proszę nad jego duszą i przyjmij do swego Królestwa… 
Po ogromnie doskwierającym bólu fizycznym i zmęczeniu psy­chicznym postanowił wrócić jak tylko będzie to możliwe. Otrzy­mał pieniądze na autobus do Budapesztu. Tę pomoc ofiarował mu świętej pamięci ojciec Pantaleimon. Nie przyjął odmowy, dodając, że „to, co ci zostanie po kupieniu biletu, jedzenia i dotarciu do gra­nicy, rozdaj po drodze. Według uznania.” Nie śmiał uczynić inaczej. Po drodze odwiedził wcześniej spotkaną rzeźbiarkę na zamku. Oprowadziła go tym razem po swoim motelu-muzeum. W jednym z pokoi śmierć poniosła polska dziewczyna. Powiesiła się z miłości. Choć tragiczna opowieść, to jed­nak miłość, jaką otrzymał od właścicielki jest przeciwwagą. Później, pojechał do klasztoru na skale. Odwiedził młodego mnicha i spotkał się ze sprzedawcą pamiątek. Tym razem spokojnie wspólnie wy­pili poranną kawę. Mają kontakt do dzisiaj. Przed granicą, recepcjonistka ku zdziwieniu i zaskoczeniu wypytała szczegółowo o podróż. Jej uśmiech i zadowolenie zabrał ze sobą. Tak jak panią w biurze informacji turystycznej po drugiej stronie rzeki. Granicy państw. 
Na Słowacji po nocy spędzonej w budzie targowiska, pojechał do nauczyciela geografii. Poznał jego żonę i historię. Córki wyjechały do pracy i na wakacje do Anglii. W południowej części Słowacji też jest krucho z godziwym zarobkiem. Spędził tam dwa dni. Dzięki otrzymanym pieniądzom, wsiadł do pociągu i wrócił do Polski. Nie miał już sił, na dalszą wędrówkę. Choroba dawała się we znaki. 
1 sierpnia 2015 roku przekroczył granicę Czech z Polską. Powrócił. Szczęśliwy, mimo doskwiera­jącego bólu fizycznego oraz psychicznego zmęczenia. Niczego się nie spodziewał, nie planował. Na pewno nie tego, co otrzymał. Dostał w zamian ogrom ludzkiej miłości. Pomimo różnic narodowości, kultury, koloru skóry, wyznawanej wiary i religii, a nawet wykształcenia, które nikogo nie intereso­wało. Obdarowany został tym, co na dany moment było, mu potrzebne. Wrócił doświadczając opieki Boga oraz pomocy napotkanych ludzi, różnej kultury, języka, narodowości i religii. To nie było ważne dla tych, którzy ofiarowali mu kawałek siebie. Dzięki którym doświadczył, czym jest miłosierdzie. To pozwoliło mu zastanowić się i zmienić opinię na wiele tematów, ludzi, kultur czy religii. Odwiedził tych, dzięki którym mógł doświadczyć prawdziwej jedności. Jedności w pomocy. Różnej. Zjednoczo­nych w heroizmie, coraz częściej spotykanym, na co dzień. W szarej codzienności. Mało widocznym, a prawdziwym. „Pamięć to twarda skała, wśród naszej wspólnej wiary..” (Honor – „Twarda wiara”). 
Jest Wigilijny wieczór. Czuć zniecierpliwienie w powietrzu. Światełka migotają na pięknie przy­strojonej choince, pod którą znajduje się góra prezentów. W tle słychać Polskie kolędy. Z kuchni do­biegają kolejne zapachy przygotowywanych lub już gotowych potraw bożonarodzeniowych. Zimno i ciemno za oknem. Jak będziesz, drogi czytelniku, zasiadał do przygotowanego stołu? Samotnie czy wśród przyjaciół? Być może z rodziną, czego Tobie z całego serca życzę. Może zgodnie ze zwycza­jem jedno nakrycie, jedno miejsce przy stole zostawisz puste. Dla przybysza. Może w tym roku dla „Pielgrzyma”? Dawno nie pukał do twych drzwi. Co jednak zrobisz, jeśli zapuka? Zarośnięty kilkulet­nim zarostem, bezdomny, "obolały" życiem, śmierdzący alkoholem, wyglądający jak przybłęda? Być może i nawet nim będzie? Może zapuka do Twych drzwi? Co zrobisz? Czy ofiarujesz mu coś, czego potrzebuje? Zaprosisz do środka? Czy zjednoczysz się z tymi, którzy bezinteresownie, mimo wszystko pomogli naszemu przyjacielowi? A może jednak nie.

Sebastian Firek 

Ukryte królestwo, upadające imperia

Trudne chwile rodzą pytania o sens życia. Ciężkie sytuacje dziejowe analogicznie prowadzą do szukania sensu historii. W takich warunkach powstaje rozdarcie pomiędzy tym, czy zaufać własnej sile, czy też zawierzyć Bogu. Dziś takiego rozdarcia doświadcza Ukraina zmagająca się z Rosją. 

W jedną z niedziel wzięliśmy udział w Eucharystii w kościele należącym do ukra­ińskiej diaspory. Liturgia była w języku ukraińskim, dlatego też z kazania, które wygłosił biskup, zrozumiałem tylko kil­ka słów: Konstantynopol, Istambuł, Donbas, Krym, Wo­łyń, [akcja] Wisła (na ekranach kin wyświetlano wówczas film Wojciecha Smarzowskie­go pt. „Wołyń”). Zaskoczyło mnie to, że zamiast komento­wać Słowo Boże, odnosił się on do współczesnych wyda­rzeń w nawiązaniu do historii. Miało to jednak swój sens, bo przecież historia to nie tylko dzieje ludzi, ale także ukrytego pośród nich Boga. 
Przemiana Konstantynopo­lu w Istambuł była wstrząsem dla całej Europy, który dobrze oddają słowa Jana Długosza: „Z dwu rąk chrześcijaństwa – jedna została odcięta, z dwu oczu jedno wyłupione.” Prze­padło wtedy nie tylko wspo­mniane dziedzictwo wschod­niego chrześcijaństwa, ale również imperium rzymskie­go, dla którego Bizancjum było ostatnim kontynuatorem. Wiele lat później, gdy Europa pogrążyła się w I wojnie świa­towej Oswald Spengler ogłosił, że „Los ginącego Rzymu po­wtarza się wielokrotnie.” Los ten obecny był także w dzie­jach naszej ojczyzny w postaci rozbiorów, czy też wobec na­jazdu bolszewickiego. Dziś zaś zawisł nad Ukrainą, czego wy­razem są utrata Krymu i wojna w Donbasie. Przyszłość tego państwa nie jest jeszcze prze­sądzona, ale maluje się raczej w ciemnych barwach. Dlatego też dobrze, że biskup odniósł się do tej trudnej sytuacji, bo przecież właśnie w takich chwilach z jednej strony naj­łatwiej zwątpić w opatrzność Bożą, z drugiej zaś jest ona najbardziej wycze­kiwana. 
Zbudować imperium 
Pewnym paradoksem jest fakt, że kościół, w którym spra­wowano liturgię nosił wezwa­nie św. Włodzimierza Wiel­kiego, do którego dziedzictwa, a więc i tradycji pierwszej Rusi odnosi się Rosja w swojej neo­imperialnej polityce. Korzenie tej polityki sięgają XV w. – tego samego, w którym upadł Konstantynopol. Moskwa wy­rwała się wtedy spod jarzma tatarskiego i rozpoczęła „zbie­ranie ziem ruskich”, kierowana programem Filoteusza z Psko­wa. Pisał on: „Tyś car jedyny dla wszystkich chrześcijan pod tym niebem. Kościół Starego Rzymu upadł z powodu here­zji. Bramy drugiego Rzymu rozrąbali toporami Turcy. Ale Cerkiew moskiewska – nowy Rzym – lśni nad całym świa­tem. Uważaj i słuchaj, poboż­ny carze, wszystkie cesarstwa chrześcijańskie zeszły się w twoim jedynym, albowiem dwa Rzymy upadły, trzeci stoi, a czwartego nie będzie, gdyż twoje królestwo chrze­ścijańskie przez żadne inne nie zostanie zastąpione.” Wład­com moskiewskim odpowia­dał ten kierunek i już w 1547 r. Iwan IV Groźny koronował się na „cara Wszechrusi”. Ten tytuł nie tyle odnosił się do rzeczywistości, co do aspiracji, gdyż ówcześnie spora część historycznej Rusi wraz z Kijo­wem pozostawała w rękach li­tewskich. Ambicja, by być naj­potężniejszym przewijała się przez następne stulecia, będąc wciąż głównym motorem po­lityki rosyjskiej aż do obecnej agresji na Ukrainę. Tą samą żą­dzę można było spotkać u suł­tanów tureckich, w tym także Mehmeda II „Zdobywcy” [Konstantynopola]. Zarówno władcy rosyjscy jak i tureccy byli dobrymi politykami wła­śnie w tym sensie, że nie mie­wali rozterek moralnych, a już na pewno nie wpływały one na ich kluczowe decyzje. Więcej do życzenia pozostawiała in­teligencja i skuteczność niektó­rych z nich. Wszyscy byli jed­nak konsekwentni w dążeniu do potęgi i nawet osiągnęli nie­małe sukcesy w tej dziedzinie. Nie można jednak powiedzieć, by nowe podboje czyniły ich samych albo ich poddanych szczęśliwszymi, nie zapew­niły też na stałe dobrobytu. Niosły zaś ze sobą niewolę, biedę i nieszczęście milionów ludzi. Ostatecznie zarówno imperium tureckie, jednoczą­ce w swoim czasie większość świata muzułmańskiego, jak i imperium rosyjskie, sięgające od Warszawy po Alaskę, popa­dły w zacofanie, by następnie przestać istnieć. 
Tragedia Wołynia sięga do tych samych źródeł, bo ukraiń­skich nacjonalistów także opę­tało pragnienie potęgi. Różnili się jedynie tym, że wszelkimi możliwymi środkami chcieli uczynić wielką Ukrainę, a nie Rosję czy Turcję. Kierując się tą żądzą łamali kolejne ba­riery moralne aż do pogrąże­nia się w krwawym mordzie. Nienawiść wzrastała w nich także na gruncie upokorzeń, jakich zaznali od władz pol­skich i zazdrości względem swoich sąsiadów. Jednak ich serca już wcześniej musiały być opanowane przez ciem­ność, a rzeź wołyńska była wylaniem się tej wewnętrznej nędzy. Jestem pewien, że gdy­by rządzili na przedwojennych kresach zamiast Polaków to nie cofnęliby się przed dys­kryminowaniem mniejszości, a może nawet dopuściliby się podobnych zbrodni jak naziści czy komuniści. Na szczęście bojownikom UPA nie udało się zrealizować swoich celów i nigdy nie sprawowali władzy w swojej ojczyźnie. Można by powiedzieć, że byli po prostu zgrają bandytów gdyby nie to, że wielu z nich naprawdę uwierzyło w szaloną ideologię. Patrząc na ich historię, ale tak­że na dzieje rosyjskich carów, czy też tureckich sułtanów nie mogę odeprzeć wrażenia, że były jakby misterium krwawe­go bezsensu, w którym na oł­tarzach bożka potęgi złożono miliony ofiar z ludzi. 
Królestwo Boże 
Dzisiaj wiele osób odwo­łując się do historii, wyraża jednocześnie uwielbienie dla potęgi i marzy o wyniesieniu swojego narodu czy państwa. Ukraińcy i Rosjanie w tym też charakterze wspominają czę­sto o Włodzimierzu Wielkim. Równocześnie jest on czczo­ny jako święty. W tym jednak przypadku nie chodzi o jego siłę, ale o chrzest, który otwo­rzył drogę wierze do serc jego poddanych. Wiara ta zmieniała perspektywę: potęga i panowa­nie przestawały być czymś nad­rzędnym, a zostały podporząd­kowane miłości, stając się tym samym służbą wobec innych. To zaś było jedyne wyjście z błędnego koła wzajemnej wal­ki. Dlatego też poprzez chrzest Włodzimierza, a w przypad­ku Polski – Mieszka, mogły się niejako na nowo wypełnić słowa proroka Izajasza: „Na­ród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło.” (Iz 9, 1). Na przestrzeni kolejnych wieków światło to niejednokrotnie przygasało, oddając pola ciem­ności. Nigdy jednakże „nie zo­stało przez nią ogarnięte” (por. J 1, 5), czego wyrazem jest nasza wiara. Celebracja liturgii w tamtą niedzielę była najlep­szym, choć może nie oczywi­stym powrotem do dziedzictwa naszych przodków, poczynając od Włodzimierza i Mieszka. Oni w chwili chrztu uznali, że ponad nimi stoi Bóg, a ponad ich królestwami, królestwo niebieskie i co najważniejsze zaprosili Go do swojego życia i do dziejów swoich ludów. My w czasie eucharystii wypowia­dając credo, ponawialiśmy ich wyznanie i mogliśmy odkryć, że jako Polacy i Ukraińcy, Rzymskokatolicy i Grekokato­licy tworzymy jeden Kościół i tym samym wspólnie uczest­niczymy w jednej historii. 
Na zakończenie liturgii bi­skup na czole każdego kreślił krzyż wodą święconą. Skojarzy­ło mi się to z księgą apokalipsy, w której jedni przyjmują zna­mię Bestii, inni zaś noszą imię Chrystusa na swoim czole. Ży­cie każdego człowieka to wła­śnie wybór pomiędzy dwoma panami, światłem i ciemnością, dobrem i złem. Ten wewnętrz­ny konflikt dotyczy także ca­łych społeczności i sprawia, że w dzieje tego świata wpisane są wojny, grabieże, czy prześlado­wania. Ponad tym wszystkim stoi jednak wszechmogący Bóg, który dzieli z nami naszą histo­rię. On też ją osobiście zamknie, „ocierając każdą łzę” i wiodąc nas tam, gdzie „śmierci i trudu nie będzie” (por. Ap 21, 4) 

Krzysztof Dudek

Pokój ludziom dobrej woli

  Wielu z nas oglądało pew­nie film wojenny z 2005 roku „Boże Narodzenie”, opowia­dający o dotychczas mało znanym epizodzie z czasów I Wojny Światowej. Żołnierze przeciwnych stron, sponta­niczne, bez zgody oficerów, zawarli rozejm na czas świąt Bożego Narodzenia. 

7 grudnia 1914 roku ów­czesny papież Benedykt XV zaapelował o zawie­szenie broni, chociaż na okres świąteczny. Jego głos został zignorowany przez przywód­ców walczących państw. Jed­nak przesłanie encykliki „Ad Beatissimi Apostolorum” wy­danej miesiąc wcześniej, trafiło do serc prostych ludzi, marzą­cych o zakończeniu bezsen­sownego konfliktu, zmuszają­cego żołnierzy do życia w okopach, w koszmarnych warunkach sanitarnych, a resz­tę społeczeństwa do radzenia sobie w trudnej sytuacji gospo­darczej, gdzie zdobycie żyw­ności stawało się uciążliwym, codziennym celem dnia. 
  Wszystko zaczęło się od Ypres 
  W wieczór wigilijny nie­mieccy żołnierze zalegający w okopach, w okolicach Ypres we Flandrii, zaczęli przystra­jać choinki, zapalać świeczki, w końcu pomiędzy godziną 19, a 20 zaczęto nucić „Stille Nacht”. Niektórzy niemieccy żołnierze wrzucali czekolady do brytyjskich okopów z do­czepionymi kartkami, zawie­rającymi prośbę o przerwanie ognia. Jako powód, oprócz chęci spokojnego spędzenia świąt, podawali fakt, że ich kapitan obchodzi dzisiaj swo­je urodziny. Wtedy do bry­tyjskich żołnierzy dopiero dotarło, że to nie jest żadna prowokacja ze strony nieprzy­jaciela. Odpowiedzieli oni wła­snym śpiewem „Silent Night”. W tej sytuacji to Niemcy zrobi­li pierwszy krok, rzucając przy­jazne wezwania do brytyjskich i francuskich żołnierzy, a także wychodząc z okopów, z pod­niesionymi rękoma. W tym momencie pękło wiele barier i rozpoczęto wspólne święto­wanie. Pogrzebano wspólnie ciała kolegów leżące na ziemi niczyjej, we wspólnych mogi­łach! Wymieniano się także upominkami, rozmawiano, dzielono się jedzeniem, a na­wet rozegrano mecz piłki noż­nej, grając do momentu… prze­bicia się piłki o drut kolczasty. W innych miejscach frontu, gdzie dochodziło do fraterni­zacji pomiędzy żołnierzami również rozgrywano mecze, urządzano wspólne polowania, wymieniano się adresami, czy pokazywano zdjęcia bliskich. Po obu stronach frontu wywie­szano życzliwe transparenty z napisami „Wesołych świąt”, czy „Dziękujemy”. Świętowa­li nie tylko chrześcijanie, ale również Hindusi i muzułmań­scy Algierczycy. 
   Pudding śliwkowy dla Niemców 
  Dowódcy nie mieli pojęcia jak zareagować na zachowanie swoich żołnierzy, niektórzy z nich próbowali doprowadzić sytuację do porządku za po­mocą gróźb, jednak większość oficerów zaakceptowała ten spontaniczny rozejm, nakazu­jąc zaprzestanie prowadzenia ostrzału artyleryjskiego. Nie­którzy z oficerów wymieniali się nawet podarunkami, taka sytuacja miała miejsce pod Ypres, gdzie Niemcy poda­rowali Brytyjczykom beczkę piwa, a oni odwdzięczyli im się puddingiem śliwkowym. 
  Generałowie z obu stron jednoznacznie potępiali prak­tykę zawierania rozejmu na czas świąt, nakazując strzelać do wrogich żołnierzy wycho­dzących z okopów, brytyj­scy generałowie John French i Horace Smith-Dorrien, kazali żołnierzy praktykujących ro­zejm traktować jako zdrajców i stawiać przed sądem. Dlatego urządzano inspekcje, Henry Williamson wspomina, że jego oddział ostrzeżony o inspek­cji, ostrzegł również Niemców o wymuszonym wznowieniu ostrzału.     Niemcy ze swej stro­ny zapewnili, że ogień będą prowadzić ponad głowami Brytyjczyków. 
W innych miejscach frontu, dochodziło do podobnych in­cydentów, w których według różnych szacunków uczestni­czyło około 100 tysięcy żołnie­rzy. Rozejmy zazwyczaj zry­wano po drugim dniu świąt, czasem jednak przedłużały się one aż do Nowego Roku. Prze­rywano je strzałami ostrze­gawczymi, a nawet umawiano się, że strzały nie będą odda­wane w kierunku nieprzyja­ciela, ale ponad jego głowami, aby tylko nikomu nic się nie stało. Jednostki biorące udział w rozejmie szybko przerzu­cano na inne odcinki frontu, dochodziło nawet do zdarzeń ocierających się o zdradę, gdy przed zapowiadanym atakiem artyleryjskim, chroniono żoł­nierzy przeciwnika w swoich okopach. Do wydarzeń takich dochodziło również na froncie wschodnim, głównie wśród żołnierzy polskich walczących w wrogich sobie armiach za­borczych. 
  Francuzi nie tacy chętni... 
 Francuzi i Belgowie byli mniej skłonni do bratania się z Niemcami, w przeciwień­stwie do Brytyjczyków, wal­czyli w obronie swojej ziemi. Należy pamiętać, że jakkol­wiek nie patrząc na gest pojed­nawczy ze strony Niemców, byli oni agresorami. Francuzi nadal pamiętali jeszcze o upo­karzającym pokoju i szybkiej porażce w wojnie francusko­-niemieckiej z lat 1870-1871. Belgowie chcieli w czasie wojny pozostać neutralni, to Niemcy wtargnęli bezprawnie na ich terytorium, mające być szybszą drogą do Francji. Nie­mal cała Belgia znalazła się pod niemiecką okupacją, któ­ra nie należała do łagodnych. Belgowie stracili 400 tysięcy żołnierzy w ciągu pół roku, podczas gdy Brytyjczycy 40 tysięcy. Francuskie kobiety obrażały i pluły na brytyjskich żołnierzy, gdy dowiedziały się z gazet o pojednawczych incy­dentach. 
   Nie tak idealnie 
  Należy podkreślić, że ini­cjatywa rozejmu zawsze wy­chodziła ze strony niemieckiej, mimo to Brytyjczycy później w swoich artykułach szkalowali Niemców. Zdarzały się również wrogie zachowania ze strony żołnierzy ententy, np. strzelanie do stawianych niemieckich cho­inek, czy nawet bezbronnych żołnierzy wychodzących z ini­cjatywą pokoju. Brytyjski ka­pitan Billy Congreve we wspo­mnieniach pisał, że gdy Niemcy wyszli z okopów z upominka­mi, śpiewając kolędy, otworzy­li do nich ogień z karabinów maszynowych, „gdyż tylko na taki rozejm zasługiwali”. Z tych przyczyn na żadnym odcinku frontu w Alzacji nie zawieszo­no broni. Brytyjskie samoloty w święta Bożego Narodzenia bombardowały hangary zeppe­linów. Ataków nie zaprzestawa­li ponawiać również najemnicy z Legii Cudzoziemskiej. Pewien porucznik brytyjski z 2. Bata­lionu Gwardii Szkockiej odpro­wadzał przyjaźnie nastawio­nych Niemców do okopów, tyko po to, aby przyjrzeć się wrogim umocnieniom, z czego zdał później raport w dowództwie. 
   Hitler i de Gaulle 
  Hitler i de Gaulle również byli świadkami tych, według nich, gorszących zdarzeń. Z relacji Heinricha Lugauera wiemy, że Hitler, będący łącz­nikiem w 16. Bawarskim Puł­ku Piechoty, nie przybywając na pierwszej linii frontu, miał powiedzieć o rozejmie bożona­rodzeniowym: „o czymś takim nie powinno się w czasie wojny nawet rozmawiać”. Charles de Gaulle, w kilku listach do mat­ki wspominał o rozejmie, któ­ry oceniał jako objaw upadku morale żołnierzy, a także kry­tykował żołnierzy za naiwność w stosunku do wroga. 
  Kolejne lata 
  W następnych latach Wiel­kiej Wojny dowództwo sztabów podejmowało środki zaradcze, aby do tak „gorszących” wyda­rzeń już więcej nie dochodziło. Próbujących zawrzeć po raz kolejny taki rozejm rozstrzela­no, często zmieniano miejsca stacjonowania oddziałów, aby nie doszło do pojednania po­między żołnierzami. Na czas świąt często stawiano ogień za­porowy na ziemi niczyjej, aby, gdy nie poskutkują inne formy nacisku, fizycznie uniemożli­wić ewentualne świętowanie. Mimo tego, miejscami żołnie­rze, nawet w kolejnych latach, wstrzymywali ogień z okopów. Rozejm nie był także spon­tanicznie zawierany z innej przyczyny, fala nienawiści po obu stronach konfliktu była już zbyt wielka, po pierwszym wy­korzystaniu bombowców, bro­ni chemicznej, czy masowego użycia miotaczy ognia. 
  Jedni żołnierze wspominają to zawieszenie, jako czas prze­rwy, odpoczynku, nie negują­cego sensu wojny, dalej marząc o pokonaniu przeciwnika. Inni z kolei, o bardziej idealistycz­nym spojrzeniu widzą w rozej­mie przykład, potwierdzający opinię, że wojny wywoływane przez przywódców, są tylko dla ich korzyści, ale ewentualny powszechny bunt mógłby za­trzymać falę przemocy, czego jednak historyczne wydarzenia nie potwierdzają. Już wiele razy armie buntowały się w imię do­brych wartości, ale rewolty te kończyły się zazwyczaj jeszcze większym napędzeniem spirali przemocy. 
  Rozejm ten jest idealnym przykładem pokazującym możliwość pojednania pomię­dzy wszystkimi ludźmi, bez względu na bariery narodowe, czy nawet religijne. Żadne za­biegi propagandowe nie były w stanie zabić wśród wojsko­wych dostrzegania w żołnierzu wrogiej armii człowieka. Bry­tyjczycy przedstawiali Niem­ców, jako Hunów, gwałcących kobiety i obcinających im pier­si. Mieli oni również obcinać dłonie dzieciom, żeby w przy­szłości nie mogły zostać żoł­nierzami. Niemcy z kolei po­borowym rozdawali, w formie ulotki, wiersz Ernsta Lissau­era „Pieśń nienawiści wobec Anglii”. Wzajemna, sztucznie stworzona przez przywódców państw nienawiść nie wytrzy­mała konfrontacji z rzeczywi­stością. 

Łukasz Mossakowski

bottom of page