a dam wam serce z ciała" (Ez 36, 26)
"...Odbiorę wam serce kamienne
Wirtualna wspólnota osób poszukujących Boga "Pustynia Jedności"
Powiedz ludziom, że kocham ich...
Jak zrodziło się moje powołanie kapłańskie i zakonne? Nie jest to może najłatwiejsze pytanie na rozpoczęcie, bo z jednej strony dotyka tego co jest najważniejsze w życiu każdego powołanego, a z drugiej strony jest trudne do opisania w słowach. Kwestia powołania do życia zakonnego, czy kapłańskiego jest dotykaniem samego serca wiary, bowiem u początku każdego powołania jest osobiste spotkanie z Jezusem odbywające się na modlitwie. Powołanie nie jest jakimś momentem, wydarzeniem jednorazowym, lecz jest historią tzn. czymś co się rozwijało i rozwija nieustannie. Jest to historia jedynej i niepowtarzalnej miłości, historia relacji osobowej pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Bóg pierwszy wchodzi w relację, poprzez pewne znaki, słowa czy gesty. Ale potrzebuje On rozmówcy, czyli kogoś kto wsłuchawszy się w Jego słowa, odczytawszy Jego znaki, przyjmując Jego gesty, stara się dać na nie odpowiedź. Bóg wzywa kiedy chce i kogo chce, wolną inicjatywą swej miłości. To wezwanie jest propozycją i zawsze odwołuje się do wolności człowieka: jeśli chcesz. Powołanie to nie fatum ciążące nad człowiekiem, lecz zaproszenie do wzajemności w miłości Boga. Odpowiedź na Boże wezwanie jest dobrowolnym wyborem człowieka powoływanego.
Ja sam dziwiłem się temu, kiedy poczułem w sercu, że Pan Bóg zaprasza mnie do pójścia za Nim jako kapłan i zakonnik. W końcu miałem już wtedy 24 lata, pracę którą lubiłem, w miarę ustabilizowane życie. Odkrywanie powołania dokonywało się u mnie etapami, było i jest historią mojej relacji z Bogiem. Najpierw Bóg pozwolił mi zrozumieć, że nie jestem powołany do małżeństwa, choć się do niego przez parę lat przymierzałem bardzo konkretnie. Lecz chociaż zrozumiałem, że małżeństwo to nie moja droga życia, nie potrafiłem jeszcze wtedy zobaczyć siebie w kapłaństwie. Zgodziłem się więc, że wystarczy być zaangażowanym świeckim, a byłem wtedy dekanalnym moderatorem oazowym i szefem Solidarności w szkole, w której pracowałem.
Nie przypuszczałem wówczas także, że mógłbym zostać kapłanem mając za sobą historię studenckiego życia w akademiku, gdzie żyłem raczej na bakier z wszelkimi praktykami religijnymi. Nie sądziłem też, że można być kapłanem nie mając ani zdolności ani zamiłowania do śpiewania, a pochodziłem z diecezji gdzie mszy recytowanych niemal się nie spotykało. Kolejnym etapem powoływania mnie było więc odkrycie, że to nie są przeszkody do życia kapłańskiego. I wtedy już Pan Bóg mógł pewnego wieczoru pozwolić mi odczuć wewnętrznie, że mnie wzywa do kapłaństwa. Słowo Boże o powołaniu celnika Mateusza stało się wtedy Słowem skierowanym do mnie osobiście. Nie miałem wątpliwości, że mam zostać kapłanem, choć gdzie i jak nie miałem jeszcze wtedy zupełnie pojęcia.
Najtrudniejszym etapem rozeznawania woli Boga było odkrycie gdzie moje kapłaństwo miałbym realizować. Wiedziałem, że powinienem przed rozpoczęciem formacji intelektualnej mieć dłuższy czas solidnej formacji duchowej, potrzebnej do uporządkowania mojego życia duchowego, które było po czasach studenckich dopiero w zalążku kształtowanym przez ruch oazowy. Stąd pojawiła się we mnie myśl o życiu zakonnym. Okazało się jednak, że owych zakonów jest tak wiele, że trudno odkryć który Pan Bóg przeznaczył dla mnie. Jeszcze nie miałem pojęcia, do którego zakonu mnie Bóg powołuje, kiedy dałem wypowiedzenie z pracy w szkole. Na wahania nie było czasu, bo wezwanie wydawało się na tyle jasne i oczywiste, że wszelki opory i wątpliwości wydawały się czymś tak małym, że nie było sensu nad nimi się zatrzymywać i zastanawiać. Dziwiłem się tylko Panu Bogu, że to właśnie mnie powołuje.
Dlaczego więc wybrałem akurat zakon Jezuitów? To pytanie też dotyka spraw nieuchwytnych, bo przecież wybrałem zakon, z którym nie miałem żadnych wcześniejszych kontaktów i który znałem tylko z nauczania historii, która w ówczesnych czasach nie przedstawiała tego zakonu w jasnych barwach. A wybrałem go podczas mszy św. w dzień wspomnienia liturgicznego św. Andrzeja Boboli, polskiego męczennika, który był jezuitą. Słysząc jego życiorys czytany przez ówczesnego mojego księdza Proboszcza, odczułem wyraźne przekonanie, że Bóg powołuje mnie do tego właśnie zakonu. Na wszelki wypadek dałem jeszcze Panu Bogu czas dwa tygodnie, do końca maja, jeśli miałby dla mnie inne miejsce, ale wtedy miał mi to dać odczuć jasno i wyraźnie. Po decyzji opanował mnie wewnętrzny pokój, którego wcześniej mi brakowało. Pan Bóg już nic nowego dla mnie nie przewidział, a ojcowie jezuici mnie przyjęli, choć zobaczyli mnie po raz pierwszy wtedy kiedy na początku czerwca, już z wszystkimi potrzebnymi dokumentami, u nich się zjawiłem. Poznając Zakon - już po wstąpieniu w jego szeregi - okazało się, że w jego sposobie życia i działania mieszczę się tak jakby to dla mnie ten zakon powstał.
Niedawno moje siostrzenice przypomniały mi, że z wykształcenia jestem geografem i że pracowałem w szkole. W związku z tym zapytały mnie jak oceniam pracę z uczniami i czy może chciałbym znowu pracować z dziećmi? To prawda, że przez dwa lata byłem nauczycielem geografii w szkole podstawowej i byłem rzeczywiście bardzo zadowolony z tego rodzaju pracy. Lubiłem geografię i lubiłem z innymi dzielić się swoją wiedzą, nie mówiąc już o działalności turystycznej, do której udało się zapalić pewną grupkę uczniów. Ale dla mnie bycie w szkole oznaczało nie tylko uczenie konkretnego przedmiotu, lecz także wychowywanie uczniów do pewnych wartości. W tym momencie mojego życia zakonnego wymiar wychowywania jest bardzo obecny w mojej posłudze rekolekcyjnej tyle, że jest to pomoc Panu Bogu w wychowywaniu Jego dzieci, które są już nieco starsze, bo w rekolekcjach ignacjańskich biorą udział osoby od klas maturalnych, aż do lat sędziwych. Tak więc nie tęsknie za pracą w szkolnictwie i za pracą z mniejszymi dziećmi, bo to co robię teraz daje mi dużo radości widząc, co Pan Bóg dokonuje w życiu ludzi korzystających z naszej posługi w Centrum Duchowości.
W związku z moją posługą kapłańską, i tym jak odczytuję swoje kapłaństwo w dzisiejszym świecie, przypomina mi się epizod z mojego życia kiedy jeszcze jako geograf byłem na obozie naukowym w Bułgarii. Był to czas mojego ponownego odkrywania Boga i Kościoła poprzez ruch oazowy i było to parę miesięcy po spotkaniu z obecnym Ojcem Świętym na polach nowotarskich podczas jego pierwszej wizyty w Polsce. Pewnej sierpniowej nocy spacerowałem samotnie niedaleko naszego obozowiska w górach Riły, nieco wyższych od naszych Tatr, w pobliżu prawosławnego Rilskiego Monastyru, nucąc piosenkę – ja nie lubiący śpiewać! – „powiedz ludziom, że kocham ich, że się o nich wciąż troszczę, jeśli zeszli już z moich dróg powiedz, że szukam ich”. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że zostanę kapłanem lub zakonnikiem to uznałbym to za dobry dowcip, a jednak okazało się w dwa lata później, że to Pan Bóg ma wielkie poczucie humoru i że już wtedy nuciłem sobie to, co potem stało się istotą mojego życia kapłańskiego. Moja obecna posługa kapłańska skupia się wokół tej właśnie prawdy przekazywanej ludziom zarówno podczas rekolekcji ignacjańskich jak i w indywidualnym towarzyszeniu poprzez kierownictwo duchowe i spowiadanie. Wielu chrześcijan potrzebuje doświadczenia Bożej miłości, przeżycia Jego zatroskania o nich i jeśli się kiedyś pogubili – podobnie jak ja w czasach studenckich – potrzebują doświadczyć, że Dobry Pasterz cały czas ich szukał i to nie po to, by ich ukarać, lecz by przyprowadzić ich w miejsca bezpieczne i zaprowadzić na tłuste pastwiska. I głoszenie im tego w taki sposób, by mogli osobiście zbliżyć się do Boga Dobrego Pasterza widzę jako swoją podstawową misję kapłańską. Moim codziennym pragnieniem i dążeniem jest, bym mógł „realizować swoje kapłaństwo w duchu i na wzór Jezusa Dobrego Pasterza" (PDV 73). Ideałem jest dla tu mnie to, co Katechizm mówi o nas kapłanach jako spowiednikach: Udzielając sakramentu pokuty, kapłan wypełnia posługę Dobrego Pasterza, który szuka zagubionej owcy; posługę dobrego Samarytanina, który opatruje rany; ojca, który czeka na syna marnotrawnego i przyjmuje go gdy powraca; sprawiedliwego Sędziego, który nie ma względu na osobę i którego sąd jest sprawiedliwy, a równocześnie miłosierny. Krótko mówiąc, kapłan jest znakiem i narzędziem miłosiernej miłości Boga względem grzesznika [KKK 1465].
(Pastores 12(2001) nr 3)
o. Tadeusz Hajduk SI
1. "Powiedz ludziom, że kocham ich..."
03.02.2017
2. Niesienie pociechy duchowej podczas spowiedzi
04.01.2017
Niesienie pociechy duchowej wiernym podczas spowiedzi
W Wielki Czwartek 2000 roku zdiagnozowano u mnie poważaną chorobę płuc i po paru dniach przyjmowania kroplówek wylądowałem ostatecznie w częstochowskim szpitalu na oddziale płucnym. Choroba była na tyle poważna, że poprosiłem o sakrament namaszczenia chorych. Tamtejszy kapelan szpitalny zgodził się mi go udzielić, stwierdzając: „dobrze, jak nie pomoże to na pewno nie zaszkodzi”… Dobrze, że moja wiara w moc sakramentu była większa niż jego.
Leżałem w szpitalu akurat w dniach, kiedy Ojciec Święty Jan Paweł II miał ogłosić jako świętą Siostrę Faustynę Kowalską. Ktoś w prezencie podrzucił mi świeżo wydaną pozycję znanego profesora duchowości, o tej świętej zatytułowaną Mistyczny świat ducha. Kanonizacja siostry Faustyny Kowalskiej. Dzisiaj reklamując kolejne wydanie tej pozycji czytamy na stronie oficyny wydawniczej, że: Zawiera pełną i wnikliwą charakterystykę przeżyć i wizji mistycznych tej pokornej zakonnicy. Autor przeprowadził systemową analizę oraz interpretację zjawisk mistycznych, które wystąpiły w życiu świętej, np.: wizje Chrystusa, Matki Bożej, Trójcy Świętej, a także stanów eschatologicznych: nieba, piekła i czyśćca. Praca zawiera uporządkowaną i właściwie zinterpretowaną grupę zjawisk i przeżyć mistycznych, w ramach klasycznej teologii duchowości. Książka przeznaczona jest dla księży, seminarzystów, katechetów, teologów i innych osób interesujących się mistyką i żywotami świętych.
Ta reklama jest prawdziwa, tyle, że faktycznie książka służy teoretykom duchowości, a mnie nużyło czytanie tej systematycznej analizy. Natomiast czytając, tę tak uporządkowaną pracę, pojawiło się we mnie szczere pragnienie, by dotrzeć do źródła wiedzy o duchowości św. Faustyny, czyli do tekstu Dzienniczka Na szczęście inna życzliwa osoba mi go sprezentowała i zacząłem lekturę w szpitalnym łóżku. W dniu kanonizacji miałem już za sobą przeczytane początkowe fragmenty tej lektury. Czytałem ją z o wiele większym zainteresowaniem niż owo naukowe opracowanie, czuć było autentyczne życie duchowe. To co mnie jako kapłana mocno poruszało duchowo to fakt, jak często Siostra Faustyna ubolewała nad brakiem dobrych spowiedników, a szczególnie spowiedników dla dusz mistycznych. Dlatego pomyślałem, że poproszę ją o to, by mi wyprosiła łaskę, abym był dobrym spowiednikiem, bo ponoć w dzień kanonizacji Pan Bóg szczególnie obficie wylewa łaski za pośrednictwem wynoszonych na ołtarze świętych. Nie prosiłem jej o zdrowie ale - jak to stwierdził później życzliwy mi współbrat - ujawnił się tutaj mój jezuicki spryt, bo przecież, aby prowadzić dusze jako spowiednik potrzeba, aby Pan Bóg obdarzył zdrowiem chorującego spowiednika.
Na zdjęciu rentgenowskim, robionym w szpitalu, widoczna była jakaś plamka na płucu i lekarze brali pod uwagę, że może to być nowotwór. Zostałem skierowany na chirurgię płucną do Bystrej Śląskiej. Tam zrobili mi ponowne badania i w święto św. Andrzeja Boboli, patrona mojego zakonnego powołania, okazało się, że na zdjęciu rentgenowskim nie ma już żadnej plamki, zniknęła. Zostałem z Bystrej odesłany po kilku dniach pobytu do domu na dalsze przeciwgruźlicze leczenie. Z pewnością wstawiali się za mną u Pana Boga i św. Andrzej Bobola i św. siostra Faustyna. Ją gruźlica zabiła, w moim przypadku były już lekarstwa więc żyję i spowiadam i zdarza się czasem spotkać dusze mistyczne.
Czy spowiadam dobrze, tego nie wiem, ale całkowicie podpisuję się pod słowami św. Jana Pawła II, że jest to niewątpliwie najtrudniejsza i najbardziej delikatna, męcząca i wyczerpująca, ale też najpiękniejsza i przynosząca radość posługa kapłańska. [Reconciliatio et paenitentia, 29]
Ważnym drogowskazem w tej posłudze są dla mnie słowa św. Ignacego znajdujące się w Formule Instytutu określającej istotne rysy naszego Zakonu. Owa Formuła Instytutu uzyskała aprobatę papieża Pawła III i weszła do bulli papieskiej Regimini militantis Ecclesiae z 27 IX 1540, która została zatwierdzona przez nasz Zakon. Zaczyna się ona tymi słowami: Ktokolwiek w Towarzystwie naszym, a pragniemy, żeby było ono naznaczone imieniem Jezusa, chce walczyć dla Boga pod sztandarem krzyża i służyć samemu Panu i Biskupowi Rzymskiemu, Jego Namiestnikowi na ziemi, niech po złożeniu uroczystego ślubu czystości, uświadomi sobie, że jest częścią Towarzystwa, które zostało ustanowione przede wszystkim po to, żeby się w szczególny sposób przyczyniać do postępu dusz w życiu chrześcijańskim i chrześcijańskiej nauce i do szerzenia wiary przez publiczne głoszenie i posługę słowa Bożego, przez Ćwiczenia Duchowne i uczynki miłosierdzia, a szczególnie przez nauczanie dzieci i ludzi prostych chrześcijańskiej wiary i przez niesienie pociechy duchowej wiernym podczas spowiedzi.
Św. Ignacemu zależy by jezuita przyczyniał się do postępu duchowego ludzi w ich życiu chrześcijańskim między innymi przez niesienie pociechy duchowej wiernym podczas spowiedzi. Zatem, nie chodzi tylko o spowiadanie jak największej liczby ludzi, lecz chodzi o niesienie im w tym sakramencie pociechy duchowej, a to o wiele więcej i bardziej wymagające. Owa pociecha rozumiana jest przez Ignacego tak jak ją opisuje w Ćwiczeniach Duchownych. Oznacza ona radość i pokój duchowy, oznacza wzrost wiary, nadziei i miłości, oznacza pojawienie się duchowych pragnień, czy też w szczególnych przypadkach rozpalenie miłością lub łzy skłaniające do miłości.
Oczywiście spowiednik nie produkuje owych stanów duchowych, ale jego postawa może albo sprzyjać albo przeszkadzać Bogu w udzieleniu ich osobie spowiadającej się. Już na początku swego Dzienniczka Św. Faustyna napisała: O, gdybym miała od początku kierownika duszy, to nie zmarnowałabym tyle łask Bożych. Spowiednik wiele może duszy dopomóc, ale i wiele może zepsuć. O, jak bardzo spowiednicy powinni uważać na działanie łaski Bożej w duszach swych penitentów, to rzecz wielkiej wagi. Po łaskach w duszy można poznać jej ścisły stosunek z Bogiem. (Dz 35).
Drugą stroną medalu jest oczywiście postawa samego penitenta, który może sam blokować spływanie na niego pociechy duchowej w sakramencie pojednania, przeżywając go bardzo formalnie, a nie jako osobowe spotkanie z Bogiem bogatym w miłosierdzie … ale to zostawmy na osobne rozważanie
o. Tadeusz Hajduk SJ