Z Warszawy miałyśmy wyruszyć ostatniego dnia kwietnia o godz. 23.20. Jednakże na Dworcu Zachodnim, z którego miałyśmy odjechać, nie było żadnego autobusu, który o tej porze odjeżdżałby do Lwowa. Posługując się dedukcją, postanowiłyśmy iść na stanowisko, z którego odjeżdżał autobus przewoźnika Prikarpackij Express (sama nazwa wiele mówi) do miejscowości Czerniowce przez Kołomyję. Okazało się, że jest to autobus, którym miałyśmy dostać się do celu. I tak Kołomyja wygrała w rankingu popularności ze Lwowem. Przejazd Prikarpackim Expressem okazał się być ekscytującym. Szczegóły pozostawiamy wyobraźni czytelników. Faktem jest, że następnego dnia rano dotarłyśmy szczęśliwie do Lwowa. Na miejscu okazało się, że nasze lokum znajduje się poza granicami miasta. Z powodu nieumiejętności zlokalizowania kierunku, w którym mamy jechać do motelu, kilkakrotnie okrążyłyśmy Priwakzalnyj Rynok, a przy zdecydowanie niesprzyjających warunkach atmosferycznych, czułyśmy się jak podczas surwiwalowej wyprawy na biegun północny. Jednak i tu okoliczności nam sprzyjały i po pewnym czasie udało nam się wsiąść do właściwej marszrutki (koszt dojazdu 8-10 hrywien, a nie jak sugerują Google Maps ponad 100 hrywien). I tak dotarłyśmy do Motelu "Kaufman" w Konopnicy położonego ok. 13 km od Głównego Dworca Kolejowego w kierunku przejścia granicznego Medyka-Szeginie. Zmarznięte, niedospane, ale żądne wrażeń, po szybkiej oblucji, ruszyłyśmy na Lwów. Rozpoczęłyśmy od zwiedzenia Greko-Katolickich Cerkwi Św. Olgi i Elżbiety, Św. Jury, a następnie Cerkwi pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.
Po czym pojechałyśmy na Cmentarz Łyczakowski, który wraz z Cmentarzem Orląt, zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Po wyjściu z Cmentarza poznałyśmy Pana, potomka Lwowiaków, który przyjechał na groby swoich przodków.
Wsiadłyśmy w tramwaj i pojechałyśmy pod Operę Lwowską. Na pobliskim bazarku nabyłyśmy pamiątki dla rodziny i znajomych.
Po powrocie na kwaterę nareszcie poszłyśmy spać.
Następnego dnia również marszrutką pojechałyśmy do Poczajowa, gdzie zwiedziłyśmy przepiękną prawosławną Ławrę (jest to sanktuarium prawosławne, które ma podobny status jak dla nas katolików polska Jasna Góra).
Kierowcą marszrutki okazał się Polak, pan Jarosław, który od wielu lat mieszka we Lwowie. Ten bardzo życzliwy człowiek umówił się z nami na powrót i przyjechał na umówione miejsce z dużą punktualnością. Czekając na podróż do Lwowa na przystanku rozmawiałyśmy z kierowcami innych marszrutek, chwaląc piękno Poczajowskiej Ławry. Nasi rozmówcy stwierdzili, że faktycznie Ławra jest piękna, ale na Ukrainie jest "bardacz" (cytujemy tu dosłownie naszych rozmówców).
Po powrocie z Poczajowa byłyśmy bardzo zmęczone, ponieważ w sumie sześciogodzinna podróż marszrutką graniczy z heroizmem. A dlaczego? Pojedźcie, zobaczycie sami.
Kolejny dzień spędziłyśmy we Lwowie na spokojnym spacerze po mieście. I odkryłyśmy dzielnicę profesorską, a w niej przepiękny, olbrzymi park z aleją platanów, w którym znajdował się Rektorat Politechniki Lwowskiej, a także inne budynki tej Uczelni. Następnie wróciłyśmy do centrum miasta, gdzie przyjrzałyśmy się bliżej Staremu Miastu. Było tam mnóstwo ludzi, głównie turystów z Polski. Zresztą w języku polskim można porozumiewać się również zupełnie swobodnie z Lwowianami pochodzenia ukraińskiego, którzy jeśli nawet nie wszyscy mówią, to przynajmniej rozumieją nasz język i wolą z niego korzystać niż rozmawiać po rosyjsku.
Lwów to także klimatyczne kafejki i restauracje, w których podawane jest bardzo smaczne jedzonko.
Następnego dnia z rana ruszyłyśmy do Polski, jednakże wydostanie ze Lwowa nie okazało się tak proste jak pierwotnie myślałyśmy. Mimo, że umówiłyśmy się z przewoźnikiem na ósmą, w zimnie czekałyśmy do godziny dziewiątej i nic się nie wydarzyło. Koniec końców do granicy dojechałyśmy z panem Wasylem, który mówił po polsku i wśród swoich przodków miał również Polaków. Podróż do Szegine minęła bardzo szybko, bowiem pan Wasyl był człowiekiem mocno komunikatywnym i opowiadał nam z humorem jak w latach osiemdziesiątych, kiedy w Polsce była wielka bieda, Ukraińcy sprzedawali Polakom płody rolne.
No i granica. Odprawa po stronie ukraińskiej była tradycyjnie sprawna, natomiast po przejściu na stronę polską naszym oczom objawił się tłum czekających ludzi. Ku naszemu zdziwieniu osoby z Unii Europejskiej były puszczane innym kanałem. Pięć lat temu, jak Danka wracała z Ukrainy, ponad pięć godzin czekała na odprawę.
Teraz obywateli Unii odprawiano w ciągu ok. godz, natomiast posiadacze innych paszportów kłębili się za drucianym ogrodzeniem, co było niezwykle przykrym widokiem.
Z Medyki ruszyłyśmy do Przemyśla, a następnie przez Rzeszów do Starej Wsi, gdzie miałyśmy zaszczyt nocować w Domu Rekolekcyjnym O.O. Jezuitów "Manresie", a przede wszystkim mogłyśmy tam solidnie odpocząć. Przed snem poszłyśmy na spacer, gdzie mogłyśmy się upajać przepięknymi widokami Podkarpacia o zachodzie słońca.
Po komfortowej nocy w Domu Rekolekcyjnym i bardzo dobrym zakonnym śniadaniu, poszłyśmy na Mszę Św. do Bazyliki Starowiejskiej pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny - perły architektury Podkarpacia.
Po obiedzie spotkałyśmy się z naszymi przyjaciółmi Siostrą ze Zgromadzenia Służebniczek Starowiejskich i O. Tadeuszem Hajdukiem.
Pojechaliśmy do Willi O.O. Jezuitów pod Starą Wsią oraz do nowego domu Służebniczek Starowiejskich.
A potem Neobusem do Warszawy. Były to niezapomniane dni, a przed nami szara rzeczywistość.